niedziela, 26 listopada 2017

Historia kotów - Madeline Swan

Nie jest tajemnicą, że kocham koty miłością szczerą, acz nieodwzajemnioną. Z wielkiej miłości zrodziła się potrzeba przeczytania "Historii kotów" autorstwa Madeline Swan. Sięgnęłam po nią i... przepadłam w gąszczu ciekawostek i kocich anegdot.

Swan zachowuje chronologię, tym niemniej bardziej niż na faktach skupia się na anegdotkach i pojawianiu się mruczących przyjaciół w tekstach kultury. Ich popularność na przestrzeni wieków może przypominać sinusoidę - koty doświadczały wahnięć popularności - od nienawiści i bezwzględnego mordowania, aż po czczenie w starożytnym Egipcie (któremu poświęcona została duża część książki).
Anegdoty i analizy, chociażby tekstów literackich, są bardzo krótkie, migawkowe wręcz. Przyznam, że to trochę dla mnie za mało. Chciałabym głębszego wniknięcia w problematykę kocią na przestrzeni wieków. Ponadto autorka posługuje się schematycznym myśleniem i postrzeganiem- dla przykładu koty lepiej pasują do pisarzy, bo psy są zbyt hałaśliwe. Pisarze, z tego co wiem, mają bardzo różne charaktery - są pisarze weseli, smutni, otwarci, zamknięci, rozrywkowi i introwertyczni. Nie jest tak, że jest jeden model pisarza, który Madeline Swan akceptuje, ludzie są różni, a ich charakterów nie determinuje zawód, który wybierają.

Przy tym wszystkim autorka w ciekawy sposób zgromadziła kocie opowieści w jednym miejscu, za co należą się jej ukłony. Z przyjemnością oglądałam obrazy, zdjęcia i ryciny przedstawiające koty z różnych wieków i kultur, a nawet zdarzało mi się uśmiechnąć w reakcji na opowieść o jakimś kocie. Jedną z moich ulubionych ciekawostek jest ta o bitwie o Palazjum Persów z Egipcjanami. Otóż Egipcjanie mieli dużą przewagę nad Persami, więc wyniki bitwy były nieomal przesądzone na korzyść Egipcjan. Persowie zadziałali jednak sposobem - przeczesali okoliczne wsie, nałapali kotów, dzięki czemu w czasie bitwy każdy żołnierz dzierżył pod pachą kota. Jako że Egipcjanie uważają koty za święte, żaden nie podniósł ręki na przeciwnika z kotem. Tym sposobem Persowie wygrali, zdawałoby się, straconą bitwę.

To ładna, miła i urocza książka. Została wydana bardzo starannie, okładka jest fantastyczna (mam torbę z tym obrazkiem : ) ) i z przyjemnością ją czytałam. Madeline Swan niestety nie ustrzegła się pewnych uogólnień w postrzeganiu kotów, a także nie pogłębiła, w mojej opinii, wystarczająco tematu. Mam wrażenie, że koty jeszcze czekają na biografię godną ich pozycji społecznej. Póki co - 7/10

środa, 1 listopada 2017

"Siedem dalekich rejsów" Leopold Tyrmand

"Siedem dalekich rejsów" Leopold Tyrmand
Liczba stron: 192
I co z tą książką zrobić? Historia sama w sobie jest taka... niewciągająca. Ale z drugiej strony jak może być wciągająca, przecież, jak klasyfikuje wydawnictwo, książka ta przynależy do serii "biblioteka wykształciucha". Widział kto kiedy wykształciucha, który czytałby ciekawą, na planie fabularnym, książkę? No, ja też nie.

A przy „Siedem dalekich rejsów” jest powieścią fascynującą. Leopold Tyrmand, w dzisiejszych czasach, mógłby pisać dialogi do... komedii romantycznych. Ale nie tych durnych, polskich pseudo-filmów, tylko do tych najlepszych, skrzących się inteligentnym żartem. Tyrmand wykreował w omawianej przeze mnie książce atmosferę ciągłego starcia się dwóch charakterów i erotyzmu. To wszystko na tle niebanalnej, a jednocześnie niewciągającej historii dotyczącej dzieła sztuki. I mimo że w tle rzeczywistość skrzeczy, jest groźnie, a Polska Ludowa przeraża swoją nieuchronnością, od Bałtyku wieje chłodny wiatr, to jednak najważniejsi w tej historii są ona i on.
Nie zamierzam przytaczać biografii Tyrmanda, kto ciekaw, sam znajdzie. Ważniejsza od biogramu jest dla mnie książka, która mimo niewielkiej objętości, serwuje wieloznaczne, niesztampowe postacie, które z przyjemnością się obserwuje jak robaki na szkle laboratoryjnym. Jak już wspomniałam książka liczy ok. 200 stron, ale mimo to czyta się ją niełatwo. Jest przeładowana dialogami, które chociaż błyskotliwe, nie popychają akcji naprzód. I dobrze, bo to przede wszystkim powieść o ludziach. A akacja... Jakie ma znaczenie akcja i jakiś durny obraz w obliczu erotycznego napięcia między dwojgiem ludzi? Nie jest to tylko sztuka dla sztuki, autor nie próbuje pokazać, że posiada talent do prowadzenia kunsztownych literackich rozmów. Pokazuje, że seks ma początek w głowie. I w głowie się kończy.
Wszystko to dzieje się w małym miasteczku. Małym miasteczku - nie Stephena Kinga. Nie ma tam mrocznej atmosfery. Jest to małe tyrmandowskie miasteczko, w którym każdy się zna, ale nikt nie wie o nikim nic "naprawdę". Wszystko jest przypuszczeniem, drugi człowiek nie interesuje nikogo, jest aura beznadziei, konieczności przeżycia do jutra. Jakoś.

Ładna ta książka, może nie najlepsza, ale naprawdę ładna - tym samym 7/10, ponieważ w pewnym momencie pojawia się chaos myślowy, brak porządnego rozwiązania akcji i solidnej puenty.


A na koniec Tyrmand na dziś, na jutro, oby nie na zawsze: "Dziś pesymizm nie jest ani wysiłkiem, ani niezależnością. Jest pierwszym wrażeniem po rozejrzeniu się dookoła. Stanowi najprostszy wniosek, jaki można wyciągnąć z obserwacji. Jest światopoglądem łatwiejszym. Ale dostrzegać dół kloaczny, zdawać sobie sprawę z jego głębi i smrodu, a mimo to pozostawać optymistą… to sztuka. Oto dumne bohaterstwo naszego czasu. Oto wspaniała, trudna, niebezpieczna, szlachetna ekwilibrystyka moralna, na którą tak niewielu może się zdobyć".

czwartek, 3 sierpnia 2017

Przeczucie – Tetsuya Honda

Przeczucie – Tetsuya Honda

Muszę przyznać, że kryminały to nie moja broszka. Nie chodzi o to, że mnie odrzucają, tylko nie wywołują na mnie wrażenia. Opisy zbrodni nie wstrząsają mną, ani nie powodują fikołków w żołądku. Wolę aspekt psychologiczny jeśli już. Po „Przeczucie” sięgnęłam z ciekawości. To coś innego, świeżego, jak mi się wydawało. Wiem, że niezbyt dużo kryminałów rodem z kraju kwitnącej wiśni jest wydawane w Polsce, więc chciałam zapoznać się z tym rzekomym Cesarzem Japońskiego Kryminału.


Główną bohaterką jest pani komisarz Reiko Himekawa. Jak na kobietę zajmuje wysokie miejsce w hierarchii policyjnej. Bada sprawę morderstwa mężczyzny, który został znaleziony w krzakach, zawinięty w folię, z ranami na brzuchu. Reiko, dzięki swojej niezwykłej intuicji, potrafi połączyć niełączące się na pozór fakty.

Akcja płynie powoli, zwłaszcza w pierwszej połowie książki. Honda wprowadza bohaterów, przekazuje informacje, prezentuje rozmowy z rodziną i znajomymi zabitego. Z wielu tych rozmów nic nie wynika, oprócz szkicowania tła i sylwetki zamordowanego. Ale także pokazuje to jak pracuje tokijska policja, charakteryzuje hierarchię występującą w szeregach japońskich stróżów prawa. Wielkim plusem jest tak skrupulatne i szczegółowe pokazanie metod pracy. Praca japońskich policjantów wydaje mi się dużo bardziej poukładana i zhierarchizowana niż Polaków.

Jeśli ktoś liczy, że poczyta sobie o zapierających dech w piersiach krajobrazach, to się rozczaruje. Autor nie poświęca Tokio zbyt wiele czasu, raczej jest to dla niego tylko miejsce akcji, które cechuje się określoną kulturą, ale mogłoby nim być dowolne inne duże japońskie miasto. Mnie to nie przeszkadzało, nie sięgnęłam po ten kryminał dla opisanych widoczków.

Sama fabuła jest bardzo ciekawa. Nie od razu mnie zaintrygowała, ale pisarz umiejętnie buduje napięcie. Kawałki układanki wyjawia niechętnie, a gdy to już robi, to konstrukcja układa się w całość. Niemniej jednak ja się nie domyśliłam, jakie będzie rozwiązanie. Było zaskakująco i ja się nie domyśliłam, co jest dla mnie ogromnym plusem. Widać, że zagadka kryminalna została gruntowanie przemyślana, więc jak dla mnie, bardzo duży plus za to.

Reiko opisana jest jako silna i nieustraszona kobieta. Niestety, tylko opisana. Z jej zachowań nie można za wiele o niej samej wywnioskować, jej postępowanie nie wskazuje szczególnie, by była aż tak silna, za jaką pragnie uchodzić. W gruncie rzeczy za cały jej charakter odpowiada trauma, którą przeżyła w wieku nastoletnim, a to jednak trochę za mało by stworzyć wielowymiarową i pełnowymiarową postać. Reszta postaci także niestety nie ma zbyt złożonych charakterów. Nawet „tak jakby” czarny charakter – Katsumata – składa się li tylko z tego, że gardzi kobietami i po trupach dąży do celu. Chociaż przyznaję, że jest on ciekawym bohaterem i mam nadzieję, że w kolejnych częściach nie zostanie zniszczony przez zbytni afekt do Reiko.

No i ta rzekoma intuicja. Nie żebym z niej kpiła – ale cóż – kpię. No po prostu nie zwołuje się płetwonurków, bo coś ci podpowiada kobieca intuicja. Po prostu nie, nawet jeśli koniec końców masz rację. Nie. Ponadto są oni schematyczni -  silna pani komisarz z mroczną przeszłością, zakochani w niej podwładni, wredny i ironiczny komisarz, który rzuca jej kłody pod nogi.

Cenna była początkowa rozpiska wszystkich bohaterów – naprawdę nie pamiętam większości imion  postaci. Tylko ona pozwalała mi jakoś poruszać się pośród nieomal identycznie brzmiących nazwisk.

Język jest prosty, jasny. Trochę nazbyt informacyjny, za mało opisowy. Niewiele emocji było opisane, co również, według mnie, jest minusem tej publikacji. Jednakże „Przeczucie” czyta się szybko i bezproblemowo.

Powieść Hondy wpisuje się w nurt powieści o policjantkach, które są dyskryminowane przez innych policjantów ze względu na płeć. Celują w tym amerykańskie pisarki takie jak pani Hamilton pisząca serię o Anicie Blake, czy też Nora Roberts, która opisuje przygody Eve z serii In Dead. Wydaje się jednak, że Honda poradził sobie z tym najlepiej. Pokazał to, nie jak ciekawostkę, lecz jako poważny problem społeczny, z którym kobiety w szeregach policji muszą zmagać się na co dzień. Doceniam.


Dobry początek serii. Mogłoby być lepiej, wierzę, że pisarz rozwinie postaci i nada im prawdziwe charaktery – 5+/10

sobota, 29 lipca 2017

„Niewidzialna” Sophie Jordan

Nie zachwyca mnie ta seria. Pierwsza część wydawała mi się bliźniaczo podobna do „Zmierzchu”. Może podobieństwo fabuły nie rzuca się tak bardzo w oczy, gdyż jakiś czas temu było tak, że każda książka zaczynała się podobnie – do szkoły przybywa nowy Ktoś. Bardziej przeszkadzało mi to, że znajdowałam w „Ognistej” sparafrazowane cytaty z dzieła Pani Meyer. Nie lubię takich trików, więc się delikatnie zraziłam. Niemniej czytałam zaledwie kilka opowiadań o smokach i byłam zainteresowana tym jak Jordan popchnie dalej temat.


„Nikt z nas nie jest samotną wyspą. (…) Czyny jednostki odbijają się na wszystkich”.


Jacinda popełniła karygodny błąd. Ujawniła się ze swoją smoczą naturą przed ludźmi. To, że zrobiła to, by uratować życie człowieka nie ma znaczenia. A wiadomość, że kocha tego mężczyznę, ściągnęłaby na nią jeszcze większe potępienie. Dziewczynka musi wracać do swojego stada. Nie jest tam przyjęta z otwartymi ramionami. W przeciwieństwie do jej siostry, która zyskała przychylność pobratymców, dzięki nowo odkrytym zdolnościom. Czy Jacinda odnajdzie się pośród ludzi takich jak ona? Czy będzie tęsknić za dawnym ukochanym Willem? Czy może otworzy serce na zawsze obecnego u jej boku Cassiana?
Nie byłam zachwycona pierwszą częścią. Teraz jestem porządnie rozczarowana. Pomysł na smoczą fabułę był wspaniały. Tyle można było wymyślić, przedstawić czytelnikom zwyczaje i tradycje tego gatunku i milion innych rzeczy. Ale nie. Dostajemy tylko od niechcenia podane informację na temat smoczych zwyczajów. Autorka jednak odpuściła sobie i wolała popisać o fascynującym trójkącie miłosnym. Wynudziłam się.


„Jesteś po prostu samolubną, wystraszoną dziewczynką, która woli lizać swoje rany niż żyć”.


Główna bohaterka jest niedojrzałym emocjonalnie koszmarem. Snuje się bez życia i opisuje swoje nudne rozterki i zajęcia w osadzie, które nie są w żaden sposób interesujące. Do pewnego stopnia potrafię ją zrozumieć – nikt nie lubi być pariasem, ale naprawdę trudno się o tym czytało. Ponadto niezdolna była do podjęcia jakiejś decyzji. Albo gdy już jakąś decyzję podjęła to chwilę potem się rozmyślała i kreowała misterne plany, by wyplątać się z kabał, w jakie się wplątywała na własne życzenie. Powinna podjąć decyzję i uporządkować swoje życie. Nie obchodzi mnie, w którą stronę, by poszła. Ważne, by jednak w którąś poszła, a nie miotała się bez końca. Ze swojego stada to uciekała chyba z dziesięć razy tylko po to, by się rozmyślić i wrócić… Żenujące. Czytanie o płytkiej, niezrównoważonej dziewoi obrzydło mi.
Co, by tu powiedzieć pozytywnego… Bo wychodzi na to, że ta książka to gniot. Niby nudny gniot, ale jednak czytało się szybko i okładka ładna ze skrzydełkami… Trójkąt miłosny jest nawet niczego sobie, szkoda tylko, że jest pierwszoplanowy. Książka składa się z rozterek Jacindy – kocham tego, lecz powinnam być z tamtym, ale tamtego kocha moja siostra, a ja kocham moją siostrę. Jaka ja jestem nieszczęśliwa! - były nie tylko nudne i monotonne, ale naprawdę żałosne. Poza tym autorka ma wyraźną słabość do jednego z męskich boków trójkąta. Na moje nieszczęście popieram inną konfigurację, przez to jestem skazana na rozczarowanie. Nic nie poradzę, że od słodkich jak miód słów Willa, wolę stateczną pewność Cassiana. Ten ostatni uwiódł mnie swoją nieustępliwością i opanowaniem.


Język tekstu jest dość dobry. Bardzo prosty, niewymyślny, dzięki temu książkę czyta się naprawdę szybko, mimo powolnej akcji skupionej wokół rozterek głównej bohaterki.



Na książce poważnie się zawiodłam. Znużyła mnie. Akcja w porównaniu z pierwszą częścią wyraźnie zwolniła, a głównej bohaterce mam ochotę wydrapać oczy i podciąć skrzydła, żeby w końcu dowiedziała się, że za błędy się płaci i nie zawsze można wyjść „na farcie” z każdej opresji. Mimo wszystko nie było tak najgorszej. 4/10  

środa, 19 lipca 2017

Bezsenność na Manhattanie – Sarah Morgan

Powiedzieć o Sarze Morgan, że jest płodną pisarka to nic nie powiedzieć. Ilości książek, które produkuje przechodzą ludzkie pojęcie! W „ Bezsenności na Manhattanie” zdradza, że napisała już siedemdziesiąt pięć romansów. Widać, że kobieta ma wprawę w pisaniu takich powieści. Mało tego – doskonale się w tym czuje i widać, że pośród miłosnych wyznań, niejasnych uczuć i skomplikowanych relacji międzyludzkich czuje się jak ryba w wodzie.


„Bezsenność na Manhattanie” ma wszystko, by być doskonałym romansem. Jest to powieść lekka, ale poruszająca ważne tematy. Mamy tutaj skrzywdzonego mężczyznę i kobietę, która go uratuje. Magiczna różdżką uleczy rany na jego duszy i wszystko skończy się szczęśliwie. Zakończenie jest pozytywne, nie tylko dlatego że miłość wygrywa, ale też dlatego, że książka sugeruje, iż każdy kto ma jakiś talent i posiada pasję – odniesie sukces.


Polubiłam bohaterów, chociaż Jake mnie irytował. Jego problemy psychiczne zostały dość uproszczone, a przez to te jego rzekome problemy z uczuciami były co najmniej kuriozalne. Natomiast bardzo polubiłam Frankie i już wiem, że przeczytam kolejną część, gdyż w niej jest opisana jej historia miłosna. Podoba mi się jej cyniczny charakter i to, że do wszystkiego podchodzi racjonalnie i bez sentymentów. Liczę na to, że mimo iż znajdzie ukochanego, to pozostanie taka zadziorna i rozsądna. Miasto zostało ciekawie przedstawione, chociaż oczywiście jest to tylko powierzchowne.



Okładka jest naprawdę czarująca. Niesamowicie się prezentuje! Font jest duży, wygodnie się czyta, a strony tekstu same przelatują między palcami. Lekka i przyjemna powieść, jeśli potrzebujecie czegoś niezobowiązującego. Polecam.  

poniedziałek, 10 lipca 2017

„Winter” Asia Greenhorn

Babcia tytułowej bohaterki niespodziewanie trafia do szpitala. Dziewczyna jest nieletnia, dlatego trafia do rodziny zastępczej. Nowe miasto, nowi znajomi, nowa szkoła, tajemnica do odkrycia i enigmatyczny chłopiec do kochania.


Książka jest bezgranicznie denna. Fabuła, jak widzicie powyżej, jest sztampowa, a bohaterowie nudni. Winter to typowa siedemnastolatka, bez wykreowanego charakteru, z miejsca zakochująca się w niebezpiecznym chłopaczku. A on taki „tajemniczy”, taki „mroczny” taki „ zagadkowy”… Wszystkie postacie zlewają się w jedno. Żadna nie jest dostatecznie scharakteryzowana, ażeby były godna zapamiętania.


Fabuła tego „dzieła” także nie jest godna zapamiętania. Nudna, bez polotu i inwencji. Nie wciągnęła mnie i wlokła się. Nawet śmiesznie krótkie rozdziały nie zdynamizowały tej powieści.


Język „Winter” jest fatalny. Brak nastoletnich neologizmów, ale styl jawi mi się jako niewprawny, zwyczajnie nudny, nieciekawy. Autorka nie potrafi swoimi słowami wykreować świata. Nie nadaje się na pisarkę. Powinna zmienić profesję. Dialogi sztuczne, a postacie sztywne. Tłumacz nadużywa słowa „kontemplacja”. Dodam jeszcze, że w tekście zdarzają się błędy językowe i interpunkcyjne. Szczególnie tymi językowymi jestem zdegustowana. Podkreślę jeszcze jedną kwestię dotyczącą polskiego wydania, mianowicie brak tłumaczenia walijskich sformułowań. Nie wiem, dlaczego wydawnictwo doszło do wniosku, że każdy zna język walijski i nie potrzebuje tłumaczeń. Ja potrzebuję.


Ta powieścią kończę etap mojego życia wypełniony paranormalnymi powieściami. Więcej już nie zniosę. Może powinnam być wdzięczna Asia Greenhorn, za to że pisze tak niskich lotów powieści. Dzięki niej wyewoluowałam. 1/10



sobota, 25 lutego 2017

"Dziewczyna którą kochałeś" Jojo Moyes

Liczba stron: 512




Zainteresowania Moyes są naprawdę szerokie. W swoich powieściach, oprócz romansu, porusza tematyki tabu. W „Zanim się pojawiłeś” omawia problem eutanazji i prawa do niej ludzi, którzy nie mogą się ruszać, w „Dziewczynie, którą kochałeś” opowiada o wojennych romansach między wrogami, a także o problemie odzyskiwania zrabowanych w czasach wojny obrazów.

W czterech niemieckich miejscowościach (Gallenbach, Landshut,Inglostadt, Pfaffenhofen) znajdują się pomniki ku czci miłości. Ja je tak nazwałam, bo mnie to wzrusza. Pomniki te poświęcone są Polakom i Polkom, którzy utrzymywali intymne relacje z Niemcami. Dobrowolnie. Z miłości. Drugą stroną medalu było to, co czyniono z Polkami na ziemiach polskich, ale też we Francji i w Belgii. Hłasko opisuje bardzo dokładnie, jak golono głowę i zgwałcono dziewczynę butelką za kontakt z okupantem.


Akcja toczy się dwutorowo. Opowiada o dwóch bohaterkach, które łączy obraz „Dziewczyny którą kochałeś”. Obie bohaterki w pewnym momencie dotyka odium niesławy. Zostają wyobcowane ze swoich środowisk, a ludzie nimi gardzą. Sophie musi radzić sobie z romantycznym zainteresowaniem swojego wroga. I choć sama go do tego nie zachęca, to ludzie wiedzą swoje. Oskarżyli ją, wydali wyrok i dokonują egzekucji – naraz. Liv po śmierci męża zmaga się z problemami finansowymi. Gdy dowiaduje się, że posiada przedmiot innej rodziny, ukradziony w czasie wojny. Jej mąż kupił obraz w dobrej wierze i jest to dla niej po nim pamiątka po zmarłym. Gdyby oddała obraz to otrzymałaby nie tylko rekompensatę, ale też uchroniła swoje nazwisko przed ogólną społeczną niechęcią. Liv nie chce jednak oddać obrazu. Czy warto aż tak poświęcać się dla przedmiotu?

Postaci są dobrze wykreowane, lecz nie do końca rozumiałam Liv. Jej ogromne przywiązanie do „Dziewczyny którą kochałeś” było wręcz obsesją, której nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Nie rozumiałam jej poczynań. Sophie była dla mnie bardziej zrozumiałą postacią. Zależało jej na obrazie, ale nie w tak opętańczy sposób. Miała jasną, dla mnie, hierarchię wartości – najpierw życie, bezpieczeństwo, pożywienie dla siebie i rodziny, potem przedmioty.

Przeszkadzał mi nagły przeskok między narracjami. Przez prawie pół książki poznaję historię Sophie, a potem nagle przenoszę się do współczesności. Zapewne miało to na celu urozmaicenie, ale głównie mnie zirytowało. Bardzo. Wciągnęłam się w historię Sophie, a nagle zostało to brutalnie przerwane.

Postacie drugoplanowe zostały świetnie stworzone. Każda miała indywidualny charakter i wiele wnosiła do powieści. W samej historii przeszkadzały mi zadziwiające zbiegi okoliczności, niczym w słabych komediach romantycznych.

Język jest poprawny, chociaż, jeśli chodzi o warstwę przeszłości, to nie został wystylizowany. Niemniej jest prosty, jasny, dostępny dla każdego. Okładka jest estetyczna, ale jakie ma powiązanie z treścią, to nie wiem...