sobota, 29 sierpnia 2015

Prowincja pełna marzeń - Katarzyna Enerlich

Liczba stron: 368
Wydawnictwo MG


Tę serię zaczęłam czytać od tyłu. Nie powiem, że celowo, ale postąpiłam słusznie. Czego by o pani Enerlich nie mówić to jednak się rozwija. Pewnych wyróżników swojej twórczości się nie pozbędzie, jednakże widać dużą różnice między pierwszym tomem a siódmym. Gdybym zaczęła czytać, po bożemu, od początku to szybko bym się zniechęciła, bo „Prowincja pełna marzeń” jest infantylna, źle napisana i po prostu głupia.

Ludka to kobieta po 30, która ma pracę, którą lubi i spokojne życie. Niestety, w pracy następują zmiany kadrowe przez co staje się podwładną wrednego Artura. Nowy zwierzchnik stara się jej utrudnić pracę ze wszystkich sił. Kobieta nie załamuje się jednak i postanawia walczyć. Warto dodać, że wokół niej kręcą się liczni adoratorzy, a każdy ma coś innego do zaoferowania. Kogo wybierze?

Chyba każdy słyszał o lawendowych polach Prowansji, czy włoskich stokach skąpanych w promieniach słonecznych. I tutaj pragnę postawić pytanie - czy polską, swojską przyrodę też da się opisać tak barwnie i rozkosznie? Czy polskie mazury mogą być rajem na ziemi? Katarzyna Enerlich próbuje zaprezentować rodzime krajobrazy jako raj na ziemi, ale wychodzi jej to z marnym skutkiem. Zabrakło w tej powieści autentycznego prowincjonalnego charakteru, prawdziwej małomiasteczkowości. Doceniam starania. Na pierwszy rzut oka widać, że pisarka chciała oddać hołd swoim rodzinnym stronom, jednakże momentami było zbyt wiele historii. Akcja powieści była powolna, a historyczne wstawki jeszcze bardziej ją spowalniały, za sprawą czego brnie się przez tę powieść jak przez błoto. Opowieści o jedzeniu są zaś bardzo niezgrabne, wymuszone i nieciekawe. Mam wrażenie, że autorka chciała połączyć powieść obyczajową z panegirykiem Mazur. Wyszło z tego dziwne połączenie nudnej literatury dla gospodyń domowych z kiepską książką kucharską i jeszcze gorszym przewodnikiem po krainie jezior.

Główna bohaterka jest dziennikarką, więc można by uznać, że z językiem polskim jest za pan brat. Tak jednak nie jest. Enerlich daje czytelnikowi wątpliwą przyjemność słuchania rozważań Ludmiły w narracji pierwszoosobowej. Tym sposobem poznałam nie tylko wiele jej głupiutkich myśli. Dowiedziałam się, że dziennikarka wcale nie musi znać słowa „target”. Jak również tego, że kobieta po trzydziestce wcale nie musi być dorosła i o zgrozo zdarza jej się uprawiać seks. Koleżanki Ludmiły nie były tego świadome, co sprawiło, że Ludka często się rumieniła. Wszak to takie upokarzające – seks! Przy tym wszystkim główna bohaterka jest rozwiązła i dość głupia. Nie, wcale nie dlatego że sypia z wieloma mężczyznami. Nie jestem z tych oceniających. Jest głupia i rozwiązła, bo sypia z każdym, kto tylko sobie tego zapragnie. Nie ma znaczenia, czy go lubi, czy jest nim zainteresowana, czy jej się podoba. Stoi mu penis? Wystarczy. A że wokół protagonistki kręci się wielu dżentelmenów to kobieta nie nadążą z rozkładaniem nóg. To postać bez charakteru, własnego zdania (co z tego że krzyczy na swojego naczelnego, skoro nie jest w stanie odmówić seksu, gdy go nie chce?) i szacunku do samej siebie. Całe szczęście, że choć trochę dojrzewa w kolejnych częściach, choć ta niestabilność emocjonalna jej zostaje. Kobieta nie posiada również poczucia humoru, przez co całokształt jest ciężki i męczący.

O tych pseudomężczyznach to już w ogóle nie powinnam wspominać. Jeden gorszy od drugiego. Każdy jeden bez rozumu, polotu i umiejętności wychwytywania żartów. Wszyscy wszystko biorą w stu procentach poważnie i jeszcze Enerlich życzeniowo pisze, że Polacy są tacy spontaniczni. Na pewno nie jej bohaterowie, którzy nie potrafią rzucić nawet najdrobniejszym żartem.

Dialogi są sztuczne, wymuszone, prowadzone przez roboty. To pokłosie braku poczucia humoru oraz kiepskiego prowadzenia narracji. Czytelnika też traktuje się jak idiotę i tłumaczy najprostsze pojęcia. Do tego ten wątek miłosny... Jest tak dziecinny, że głowa mała. Chyba w żadnej młodzieżowej powieści nie czytałam takich bredni. To wręcz wstyd, by pisać takie kiepskiej jakości bajki.

Później będzie lepiej, obiecuję. Nie jakoś bardzo, wciąż będzie infantylnie i nudnawo, ale za to bardzo magicznie. Nastrój w tej serii stworzy się z czasem. Jeśli tylko wytrzymacie to polecam osobom, które pragną magii w swoim codziennym dniu. Wiem, że niektórym potrzeba trochę pretensjonalnych marzeń i nie ma w tym nic złego.

3/10

sobota, 22 sierpnia 2015

Zakon mimów - Samantha Shannon

Data wydania: 22 kwietnia 2015
Tłumaczenie: Regina Kołek

Trudno wyrazić, jaki zachwyt poczułam nad debiutem Samanthy Shannon. „Czas żniw” broniło się każdym aspektem – językiem, nowatorskim pomysłem na świat przedstawiony, doskonale wykreowanymi bohaterami, wartką akcją, po prostu wszystkim. Chciałam czym prędzej dowiedzieć się, jak potoczą się losy Paige, dlatego też kartki pierwszej części niepostrzeżenie przesuwały się między palcami. Nic więc dziwnego, że miałam wygórowane oczekiwania względem kontynuacji. Czy „Zakon mimów” je spełnił? Nie.

Po tym jak Paige objęła przywództwo rebelii w Szeolu I wraca do Londynu. Można rzec, że rewolta zakończyła się fiaskiem. Przeżyła tylko garstka rebeliantów, a główna bohaterka musi wrócić pod władzę swojego mim-lorda. Stara się ostrzec swoich współtowarzyszy o zagrożeniu ze strony Rafaitów, jednak bezskutecznie, gdyż nikt nie chce jej słuchać. Czy syndykat uwierzy śniącej wędrowczyni?

Przede wszystkim „Zakon mimów” jest jednostajny i monotonny. Shannon przenosi miejsce akcji z powrotem do Londynu. Skupia się wokół jednego miejsca i wokół ciągle tych samych osób, którzy raczej nie działają, lecz rozmyślają i delikatnie obracają się wokół własnej osi. Wydarzenia przyśpieszają dopiero po 200 stronach, ale ja już byłam tak mocno zirytowana, że nie mogłam się wbić w rytm książki. „Zakon mimów” nie jest zły, jednakże w porównaniu z „Czasem żniw” powieść wypada słabo. Nie wciąga w wir zdarzeń, nie porusza tak jak pierwsza część. Drugi tom był przeze mnie wyczekany. Czekałam na niego jak na szpilkach. Po „Zakonie mimów” nie czuję już takiej przemożnej potrzeby poznania dalszych losów Paige. Ta dość nieudolna kontynuacja ostudziła mój zapał do całej serii.

Brak było klimatu Londynu. W „Czasie żniw” czuło się strach, niepokój, uwięzienie. W „Zakonie mimów” też było czuć pewnego rodzaju osaczenie, ale przede wszystkim odczuwało się znużenie i pragnienie, by coś się w końcu stało. Cokolwiek, bo marazm był nie do zniesienia. Mimo wszystko wciąż podziwiam wielką kreatywność autorki. Nigdzie indziej nie spotkałam się z takim światem przedstawionym i wciąż doceniam niesztampowość. Pisarka stworzyła niestandardowy świat, bardzo złożony i przemyślany w najdrobniejszym szczególe. W tym tomie jeszcze głębiej wniknęła w polityczne zagrywki. To na nich się skupiła, nie zaś na dynamicznej akcji. Pewnie niektórym się to spodoba, mnie to spowolnienie raczej zirytowało. Już wiedziałam, że miejsce akcji to świat pełen szemranych interesów i układów, na które szary człowiek nie ma żadnego wpływu, jednak autorka wciąż czuję się w obowiązku to przypominać.

Paige straciła trochę mojej sympatii. Wciąż jest podobna do samej siebie z pierwszej części, jednakże zmiany, jakie w niej zaszły nie są wcale pozytywne. Nie cechuje się już bezkompromisowością, stała się konformistyczna. Nie ufa nikomu, ale koniec końców i tak powierza swoje życie nieodpowiednim osobom. Snuje się jak cień po Londynie, starając się wymyślić sposób, by coś zmienić. Koniec końców z tego myślenia nic konstruktywnego nie wynika. Uważam, że protagonistka, po tym co przeszła, powinna być rozsądniejsza, bardziej opanowana. Czy świat wciąż nie nauczył jej, że nie można podejmować decyzji pod wpływem impulsu? Reszta postaci wciąż jest doskonale wykreowana. Są to osoby wiarygodne, ważne dla fabuły, do tego, jak wszystko inne w tej powieści, bardzo skrupulatne przemyślane.

Język tekstu wciąż jest dobry. Zupełnie poprawny i bardzo się cieszę, że tak młoda osoba tak sprawnie posługuje się piórem. Gdyby tylko potrafiła wyważyć polityczne aspekty książki z prędką akcją, to powieść byłaby tak samo genialna jak jej poprzedniczka. Możliwe, że to chwilowy spadek formy, że pisarka tylko chciała przybliżyć polityczną stronę Londynu. Mam szczerą nadzieję, że w kolejnych tomach serii „Czas żniw” autorka wróci do tego, co najlepsze w jej twórczości.
6/10

niedziela, 16 sierpnia 2015

Kres królów - Philip Gooden

Królową Elżbietę, we współczesnych powieściach historycznych, opisuje się jako jedną z potężniejszych władczyń. Silną, niezależną, wielką po prostu. Ale wielcy ludzie też spadają z piedestałów. A nawet zwyczajnie się starzeją, a wraz z młodością ich wielkość odchodzi. Taką spadającą gwiazdę zaprezentował Philip Gooden.

Philip Gooden to były nauczyciel, mieszkający obecnie w Bath. Jest autorem cyklu książek o Nicku Revillu, powieści historycznych, których akcja toczy się w Londynie za Elżbiety I i Jakuba I w latach działalności szekspirowskiego teatru Globe.
Może część z czytających pamięta panikę na początku 2000 roku. Świat miał się skończyć i o wiele więcej osób wierzyło w to bardziej niż w rok 2012. O dziwo, jak się dowiedziałam, strach przed pełnymi datami to nie wymysł współczesności. Takie terminy napawały ludzi zabobonnym strachem. Tak też było za panowania Elżbiety I. Poddani spodziewali się końca świata albo pewnej epoko. Ci, pozbawieni katastroficznych wizji, sądzili, że coś się gwałtowanie zmieni. Zapowiadał to także coraz bardziej sędziwy wiek królowej Anglii. Pikanterii w walce o tron dodaje fakt, że Elżbieta nie ma potomków. Wszystko wskazuje na to, że imperium, które stworzyła zachwieje się w posadach.

Główny bohater Nick Revill to aktor. Aktualnie gra w sztuce Shakespeare'a „Ryszard II”. Odzwierciedla ona obawy społeczeństw w tamtym okresie. Przez to Nick zostaje porwany, a raczej „porwany” przez osoby, które interesują się śmiercią królowej... Za sprawą tego protagonista zostaje wciągnięty w wir dworskich intryg.

Książka pozbawiona jest archaizacji języka. Styl tekstu jest współczesny i nie ma co tu kryć, nie przenosi w przeszłość. Za to główny bohater relacjonuje zdarzenia z lekkością i swadą. Nie wszystkie jego żarty i uwagi mnie bawiły, ale doceniam animusz tej postaci. Nie wczułam się w historię tak jak powinnam. Jednakże sama w sobie historia opowiedziana na kartach tej powieści jest interesująca i wciągająca. Oceniam ją jak najbardziej pozytywnie. Czytadło, pewnie wielu spodoba się ciekawe połączenie polityki z teatrem.

5/10

wtorek, 11 sierpnia 2015

„40 batów za spodnie” Lubna Ahmad Al-Hussein

Liczba stron: 192

Sudan to kraj taki egzotyczny dla Europejczyków. Prezydentem jest Omar al-Baszir, który w 1991 roku wyprowadził szarijat jako obowiązujące prawo. Powołał też policję obyczajową, która stoi na straży moralności obywateli, a głównie obywatelek, wszak wiadomo że kobiety łatwiej ulegają podszeptom diabelskim. Artykuł 52 sudańskiego kodeksu karnego mówi o tym, że:
„Ktokolwiek w miejscu publicznym popełni nieprzyzwoity czyn lub czyn skierowany przeciwko moralności, lub nosi nieprzyzwoite ubranie, niebędące w zgodzie z nakazami przyzwoitości, urażając tym uczucia innych, zostanie skazany na karę czterdziestu batów, na karę pieniężną lub na obie te kary jednocześnie. Czyn kwalifikuje się jako nieprzyzwoity, jeśli jest za taki uznawany przez doktrynę religijną sprawcy lub przez zwyczaje panujące na terenie, na którym czyn miała miejsce".
Definicja bardzo szeroka. Konkludując ktokolwiek uzna, że jego zachowanie go uraziło, ma prawo złożyć skargę. Nikt tak naprawdę nie sprecyzował, jakie to konkretnie nieprzyzwoite postępowanie. Brak wytycznych powoduje chaos, który skutkuje totalną samowolką. Do więzienia można trafić za wszystko. Najdrobniejszy gest może być uznany za nieprzyzwoity, fakty zostać zinterpretowane w dowolny sposób, a świadkowie znajdą się zawsze, by kogoś pognębić w imię boga. „40 batów za spodnie” to nie tylko historia Lubny, ale też wszystkich skrzywdzonych w Sudanie kobiet, które zostały skazane powodu wyimaginowanego oskarżenia. Bez żadnego uzasadnienia kobieta może zostać zabrana z ulicy i zawieziona na badanie dziewictwa. Jeśli takowego nie posiada trzeba musi czekać, aż ktoś z rodziny dowiezie zaświadczenie o małżeństwie.

Lubna Ahmad Al-Hussein to sudańska dziennikarka i pracownica ONZ. Jest wyznawczynią Islamu, którą nieustająco uważa za religię pokoju. W 2009 roku na rodzinnym przyjęciu włożyła długie, luźne spodnie. Do restauracji wpadła policja obyczajowa i zgarnęła ją i jej rodzinę. Wszystkim kobietą noszącym spodnie wymierzono karę 40 batów, ale Lubna się sprzeciwiła. Chronił ją ONZ-owski immunitet. Nagłośniła sprawę, zainteresował się nią Amnesty Internacional.

Pisarka skupia się nie tylko na tym wydarzaniu, ale czyni samą sobie główną bohaterką reportażu. Opisuje całe swoje życie, które jest ściśle powiązane ze zmianami na wysokich szczeblach w Sudanie. Opowiada o dramatycznych przeżyciach, tak jak obrzezanie. I nie, takie krzywdzenie kobiety to nie są incydentalne przypadki w małych, zabitych deskami wioskach. Pisarka udowadnia, że wykształcone osoby, by zwiększyć powodzenie życiowe swoich córek dokonują na nich tego barbarzyńskiego rytuału. Lubna zna także proste matki bez dyplomu czy choćby jednej szkoły, które pomny swoich cierpień nigdy nie pozwoliłyby, by ich córki zostały obrzezane. Wykształcenie nie jest żadnym gwarantem. Obrzezanie nie jest obrządkiem tylko wśród ortodoksyjnych wyznawców Islamu. To powszechna praktyka mająca na celu trzymać córeczki na krótkiej uwięzi aż do ślubu.

Mimo iż prawo szarijatu skrzywdziło tak wiele osób, autorka wciąż wierzy w słuszność swojej religii. Według niej to ludzie wypaczyli tę ideologię. Często podkreśla, że w Koranie nie ma żadnych nakazów noszenia hidżabu. Wiele innych przepisów z prawa szarijatu dziennikarka bojkotuje, gdyż w jej religia nic o tym nie mówi. Nie rozumie, dlaczego pewne „nieprzyzwoite” czynności dozwolone są dla mężczyzn. I nikt nie potrafi jej tego wytłumaczyć. Jak żyć, pyta Lubna, w kraju gdzie prawo sankcjonuje morderstwa, tortury, kary cielesne?

Książka jest kiepsko wciągająca. Pisarka opowiada po trochu o wszystkim, czyli tak naprawdę o niczym. „40 batów za spodnie” to bardzo osobisty reportaż i wielki emocjonalny ekshibicjonizm. Byłam przygotowana raczej na obiektywny reportaż, a nie na głośny krzyk Lubny, która domaga się swoich praw.

Język tekstu jest bardzo potoczny, publicystyczny, raczej dziennikarsko-publicystyczny niż literacki. Mocno nacechowany emocjonalnie. Autorka książki zawsze ustosunkowuje się do tematu, nie ma w niej grama obiektywizmu.


Myślę, że człowiek, nawet taki żyjący jak ja bez telewizora, powinien orientować się w świecie. Po przeczytaniu tej książki stwierdziłam, że cała moja walka o prawa kobiet w Polsce jest tak naprawdę niczym. Polskie problemy to problemy pierwszego świata, a kobiety w Sudanie codziennie przeżywają dramaty. Trzeba wiedzieć, że nie wszędzie jest różowo i kolorowo, że gdzieś tam na świecie jakaś kobieta zostanie wyklęta przez rodzinę, porzucona przez męża, zamordowana przez brata, bo otrzymała 40 batów za spodnie.  

sobota, 1 sierpnia 2015

"Człowiek, który był Chestertonem" Krzysztof Sadło

Liczba stron: 144

W ramach poszukiwań chrześcijańskiego myśliciela, którego będę tolerować, wyjąwszy C. S. Lewisa, postanowiłam, że zapoznam się z Gilbertem Keithem Chestertonem. Jednakże uznałam, że nie dam się oszukać lub zirytować i najpierw poznam ogólnikowe poglądy myśliciela nim zagłębię się w jego utwory. Pech chciał, że na wikipedii (współczesne źródło podstawowej wiedzy) niewiele znalazłam na jego temat. Stąd ta krótka biografia. Dzięki niej mogłam poznać i przygotować się do ewentualnego czytania utworów Chestertona. Postąpiłam bardzo słusznie, ponieważ jego postać mnie zirytowała i wyjątkowo rozdrażniła. Nawet jeśli widzę w jego osobie kilka plusów, to jednak jak większość chrześcijańskich myślicieli nie odpowiada mi. Z tego co wnioskuję G. K. Chesterton to wybitny pisarz o przenikliwym umyśle i niesztampowych poglądach. Ponoć jego dzieła bardzo lubi papież Franciszek. 21 sierpnia biskup Peter Doyle podjął starania, by pisarz został beatyfikowany. „Człowiek, który był Chestertonem” autorstwa Krzysztofa Sadły opisuje sylwetkę chrześcijańskiego myśliciela i prezentuje go jako proroka naszych czasów. Pan Krzysztof Sadło to katolicki ewangelizator i publicysta, z wykształcenia zaś to politolog. Specjalizuje się w filozofii polityki, chrześcijańskiej apologetyce i katolickiej nauce społecznej. Zajmuje się badaniem G. K. Chestertona, jak również spuścizny teologiczno filozoficznej Benedykta XVI. Urodził się w 1987 roku.

Pominę informacje dotyczące roku urodzenia Chestertona i inne tego typu rzeczy, ponieważ jeśli ktoś chce i pragnie go poznać, odnajdzie je sam, choćby w niniejszej biografii. To czołowy angielski intelektualista obok np.: swojego przyjaciela Bernarda Shawa, czy też Wellsa. A szkoda, bo w dzisiejszych czasach Chesterton byłby bardzo na czasie. Otóż, można powiedzieć, że był libertarianinem, stanowczo przeciwstawiał się socjalizmowi, ale również demokracji. Czyli był kimś w rodzaju Janusza Korwina Mikkego swoich czasów, choć nie mówił tak często o gwałceniu kelnerek.

Wszystko zaczyna się jak typowa biografia. Poznałam datę urodzin, śmierci, wychowanie i wpływ na G.K. Chestertona. Następnie dowiedziałam się, jak pogardzał sufrażystkami, bronił ognisk domowych i o tym, że chrześcijańska ortodoksja uratuje świat. Reasumując w drugim rozdziale pan G. K. Chesterton przedstawiony zostaje przez Krzysztofa Sadło jako apologetę Kościoła Katolickiego i sprzeciwia się wszystkiemu, co nowe. „Człowiek, który był Chestertonem” prezentuje poglądy rzeczonego artysty i jego podejście do takich zjawisk jak imperializm czy też patriotyzm. Był zaciekłym przeciwnikiem kosmopolityzmu i zwolennikiem nacjonalizmu. Na koniec dowiedziałam się, że pan Chesterton był zwolennikiem pojawienia się Polski na mapach świata.

G. K. Chesterton uwielbiał Św. Tomasza z Akwinu, zaś Średniowiecze uważał za rozkwit kultury umysłowej. Jako feministka przypomnę tylko, że Św. Tomasz uważał kobiety za błąd natury:
Zarodek płci męskiej staje się człowiekiem po 40 dniach, zarodek żeński po 80. Dziewczynki powstają z uszkodzonego nasienia lub też w następstwie wilgotnych wiatrów. Kobiety są błędem natury... z tym ich nadmiarem wilgoci i ich temperaturą ciała świadczącą o cielesnym i duchowym upośledzeniu... są rodzajem kalekiego, chybionego, nieudanego mężczyzny... Pełnym urzeczywistnieniem rodzaju ludzkiego jest mężczyzna.”
To tak gwoli wyjaśnienia.

Zdecydowanie pozostanę prze C. S. Lewisie, który to jako jedyny potrafi pisać o chrześcijaństwie tak, by mnie nie rozdrażnić, a pokazać, że Katolicyzm to piękna i wzniosła idea. Na pewno komuś może się spodobać twórczość Chestertona, podobnie jak ta biografia. Papież Pius XI uznał go za bardzo wartościowego pisarza i obrońcę wiary. Nie wiem, czy jest to zachęcające, gdyż to ten sam papież, który Mussoliniego określił tak:
Mussolini to cudowny człowiek. Słyszycie mnie? Cudowny człowiek! Niedawno się nawrócił. Wyszedł ze skrajnej lewicy i ma siłę napędową neofity... Do niego należy przyszłość.”
Trochę przerażające w obliczu o dogmatu o nieomylności papieża.
Mam wrażenie, jakby Pan Krzysztof Sadło chciał wystawić laurkę i zaprezentować osobę, która powinna być wyniesiona na ołtarze już za życia. Przyznaję, że osobowość miał ciekawą, a bezkompromisowość cenię zawsze, nawet jeśli ktoś ma poglądy przeciwstawne do moich. Myślę, że dzieł dotyczących kościoła i religii nie przeczytam, ale za to kryminały jak najbardziej.