sobota, 27 grudnia 2014

Mroczny trop - Alex Kava

Tłumaczenie: Katarzyna Ciążyńska
Tytuł oryginału - Breaking Creed
Wydawnictwo - Harlequin Enterprises
Data wydania - 19 listopada 2014
Liczba stron - 320

Serię o policjantce Maggie O'Dell znają chyba wszyscy chociażby ze słyszenia. Historie Alex Kavy są bardzo popularne, a książki sprzedają się na pniu. Coraz to nowe dzieła tłumaczone są natychmiast, tak że światowe premiery zbiegają się z wydaniem polskim. Nawet na tłumaczenie Rowling trzeba było poczekać trochę dłużej. Wygląda na to, że Pani Kava musi być fantastyczną autorką... Jej rodzice nigdy nie wspierali jej twórczych ambicji. Pracowała we własnej agencji reklamowej, ale rzuciła pracę, by zająć się zawodowo pisaniem. Należy do organizacji zrzeszających pisarzy thrillerów, a także do podobnej, ale obejmującej swoim zasięgiem jedynie kobiety „sisters in crime”.

Czy jest naprawdę tak fantastyczną pisarką? Ma swoje lepsze momenty i gorsze, ale cóż, nie powala na kolana. Nie jest czymś, co można nazwać przełomem czytelniczym w moim życiu. Przyznaję, że się poprawiła. Kilka ostatnich części czytało mi się z trudem. „Mroczny trop” to lekki zwrot ku lepszemu w stosunku do ostatnich powieści. Niestety zwrot jest delikatny, to jeszcze nie to, co było na początku, ale pisarka idzie w dobrym kierunku.

Akcja toczy się dwutorowo. Z jednej strony narracja prowadzona jest przez Rydera Creeda. To znany treser psów, który pomaga, razem ze swoimi podopiecznymi, w tropieniu przemytników narkotyków. Tym razem bierze udział w zatrzymaniu statku przez Amerykańska Straż Wybrzeża. Odnajdują w nim tylko grupkę przerażonych dzieci... Jakie mają powiązanie z narkotykami?
Maggie zaś prowadzi dochodzenie w sprawie brutalnych morderstw. Wszystkie ofiary były torturowane przed śmiercią przy pomocy różnorakich insektów. Ścieżki Creeda i policjantki znów się krzyżują. Co z tego wyniknie?

Żeby nie było, że jestem wiecznie na nie: „Mroczny trop” czytało mi się lekko, łatwo i przyjemnie. Akcja była wystarczająco szybka, bym się wciągnęła, ale jednocześnie na tyle jednostajna, by autorka mogła ładnie opisywać świat przedstawiony. Powieść jest milion razy lepsza od poprzedniczek, ale nadal jej czegoś brakuje. Czegoś wyjątkowego, co sprawia, że książka zapada w pamięć i nie pozwala wyrzucić się z głowy. „Mroczny trop” zaskakuje i przyznam, że nie domyśliłam się, kto zabijał. Sprawiło to, że czytałam z zainteresowaniem do ostatniej strony. Niestety powieść nie wywołała we mnie dużych emocji. Co najwyżej jakieś zalążki, których Alex Kava nie potrafiła rozwinąć umiejętnym opisywaniem fabuły. Dlatego w dużej części byłam obojętna na losy postaci.

Do tego dochodzą błędy logiczne. Maggie O'Dell to profilerka – tworzy profile psychologiczne morderców. Wszystko ładnie, pięknie, ale z fabuły wynika, że ona prowadzi regularne śledztwa. Czy tylko mnie tu coś nie gra?

Stylistyczne książka ujdzie w tłumie. Całkiem interesujące opisy i dość naturalne dialogi, czynią „Mroczny trop” zdatnym do czytania. To właśnie taki idealny kawałek literatury przeznaczony do odprężenia. U mnie powieść ta trafiła na idealny czas, gdy przytłoczona literaturą staropolską z radością sięgnęłam po coś niezbyt wyrafinowanego. W dużej mierze zaciekawiła mnie dlatego, że nigdy wcześniej nie czytałam powieści dotyczącej kartelu narkotykowego. Motyw ten został przez autorkę wykorzystany wyjątkowo umiejętnie i logicznie. Niestety brak tu jako takiego dochodzenia, raczej główni bohaterowie kręcą się wokół własnej osi, mając nadzieję, że dowody same wpadną im w ręce, co zresztą się dzieje. W tym dziele, jak w pozostałych tej pisarki, psychologia została zupełnie pominięta. Portrety psychologiczne są dość nudne i nie ma w nich nic ciekawego.

To naprawdę dobra powieść w dorobku Alex Kavy. W porównaniu z poprzedniczkami – jest wręcz dobra. Polecam miłośnikom jej twórczości. Ach i nie zwracajcie uwagi na ten sztampowy tytuł. Oryginał ma o wiele lepszy i mniej oklepany.


niedziela, 21 grudnia 2014

"Dziedzice krwi" Mateusz Sękowski

Wydawnictwo: Novae Res
Data wydania: 24 października 2013
Liczba stron: 418

Mateusz Sękowski jest dla mnie jedną wielką niewiadomą. Ten debiutujący pisarz uczy się w liceum ogólnokształcącym w Warszawie. Dziedzice krwi to pierwsza książka w dorobku. Do debiutów literackich nieznanych mi pisarzy podchodzę nieufnie. Niestety, po raz kolejny okazało się, że postępuję słusznie.

Rodzice ćwierćelfa Aerdina Vaske zostają zamordowani, razem z całym dworem królewskim. Młody następca tronu, poprzysięga zemstę na oprawcach swojej rodziny. Przez osiemnaście lat poszukuje sprawców tego haniebnego czynu, by móc wypełnić obietnicę odwetu. Dociera do Wisielczych Marnot, ażeby poszukać dalszych tropów. Niestety najlepszy i najskuteczniejszy handlarz informacjami w państwie derveńskim, zwany Nieznajomym, nie mówi nic odkrywczego. Podsuwa jedynie stary ślad, a Aerdin postanawia za nim podążyć, jednak przyciąga problemy niczym magnes. Kto mu pomoże? Czy znajdzie sojuszników w tym strasznym i brutalnym świecie? Mężczyzna niejednokrotnie będzie musiał zmierzyć się z groźnymi nieprzyjaciółmi. Czekają go niebezpieczne potyczki, inteligentni przeciwnicy oraz potężna magia. Czy Aerdin stawi czoła wyzwaniom i dopełni swojej zemsty?

W książce naprawdę wiele się dzieje. Sytuacja zmienia się ze strony na stronę, a akcja powieści pędzi, jakby była żywa i uciekała przed strasznymi potworami. Czy to dobrze, że ta historia tak szybko się rozwija? Nie dla mnie w każdym razie. Czytając tę książkę, miałam wrażenie, że nie zapoznaję się z powieścią, tylko z protokołem zdarzeń. Zdawało mi się, że pisarz ma dokładny plan swojej pracy i każdy z podpunktów realizuje w kilku zdaniach i w potężnych dialogach. Przyznaję, że Dziedzice krwi to powieść dynamiczna, jednak zupełnie pozbawiona opisów. Wszędzie tylko wymiany zdań między bohaterami. Mateusz Sękowski odebrał mi szansę na wyobrażenie sobie danej sytuacji. Kiedy mój umysł analizował jeszcze poprzednie wydarzenie, autor zdążył opisać już dwa kolejne. Przez to byłam bardzo zagubiona, a całokształt przytłoczył mnie swoim tempem.

Książka składa się głównie z dialogów. Deskrypcje wyglądu, otoczenia, czy myśli pisarz ograniczył do minimum. Metoda telegraficznego skrótu została zastosowana także w opisie emocji. Sękowski wszelkie deskrypcje przeżyć wewnętrznych skondensował do krótkich zdań pojedynczych. Takie posunięcie zdecydowanie nie nadało głębi bohaterom. Brak im jakichkolwiek cech charakteru, rysu psychologicznego, czy też życia wewnętrznego. Nic w tym zresztą dziwnego, wszak ciężko stworzyć wielowymiarową postać nie stosując opisów.

Świat przedstawiony jest ciekawy i interesujący. Trudno mi jednak wypowiedzieć się na jego temat, ponieważ brak opisów spowodował to, że z trudem wyobrażałam sobie scharakteryzowaną w powieści rzeczywistość. Wydaje mi się jednak, że to jest konglomerat znanych już uniwersów. Jednakże nawet przyjemnie czytało się o elfach, krasnoludach i całej fantastycznej ferajnie.
Styl autora jest lakoniczny i skrótowy, a jego słowa nie roztaczały barwnych wizji w mojej głowie. Nie cierpię takiego pisania byle jak, byle szybko, byle dalej i byle prędzej. Język sam w sobie jest przeciętny. Pisarz próbował używać staropolszczyzny, ale zupełnie mu to nie wyszło. Tak jakby sądził, że archaizacja języka polega na odmianie przez przypadki słowa „chędożyć”. Osobie niezaznajomionej bądź nielubiącej staropolszczyzny nie powinno to przeszkadzać, gdyż została użyta niezbyt wprawnie i bardzo rzadko. Wszelakie żarty zawarte w powieści wywoływały mój uśmiech zażenowania. Cięte riposty były „stępione”. Przeszkadzały mi również twory językowe typu „szlachciarzyk”.

Z przykrością stwierdzam, że prawie nic mi się w tej powieści nie podobało. Spotkanie z tym debiutantem było dla mnie wielkim rozczarowaniem. Nie odradzam Dziedziców krwi ostatecznie. Możliwe, że komuś spodoba się bezuczuciowa narracja, natłok wydarzeń i bezpłciowe postacie. Niezbyt przypada mi do gustu okładka, choć sama książka jest schludnie i porządnie wydana. Korekta spisała się bez zarzutu. Ja z przykrością stwierdzam, że kolejne książki Pana Mateusza Sękowskiego będę omijała szerokim łukiem.
1/10

środa, 17 grudnia 2014

"Efekt synchroniczności" Kirby Surprise

 Illuminatio

Zapewne każdy wie, że używamy zaledwie kilku procent możliwości naszego mózgu. Co by się stało, gdybyśmy zaczęli korzystać z pełnego potencjału? Fizycy kwantowi twierdzą, że potrafilibyśmy widzieć przez ściany. Dlaczego więc nie potrafimy uwierzyć, że potrafimy wpływać o kreować nasz rzeczywistość na dowolną modłę?

Nic nie ustala naszej przyszłości bardziej niż rzeczy, które świadomie ignorujemy”
Sandor McNab

Wydarzenia synchroniczne to tak zwane zbiegi okoliczności. Dla większości ludzi to zwykła koincydencja zdarzeń bez wyższego celu, przyczyny lub planu. Nikt nawet nie pomyśli, ze owe wydarzenia synchroniczne są objawem boskiej interwencji bądź tez boskiego konceptu. Kto wie, czy przypadek nie jest narzędziem działania wszechświata? Wielu badaczy zainteresowało się tym zjawiskiem, ale ta konkretna książka opiera się na filozofii Carla Junga, który to pierwszy użył słowa synchroniczność w tym kontekście – zjawiska koincydencji wydarzeń w życiu psychicznym człowieka. Carla Junga zna ze słyszenia chyba każdy, nawet, jeśli nie kojarzy jego teorii. Inaczej rzecz ma się z Kirbym Surprise, o którym dowiedziałam się dopiero przy okazji czytania „Efektu synchroniczności”. Pan Niespodzianka uzyskał tytuł magistra z psychodynamiki zaawansowanej oraz z nauk transpersonalnych na uniwersytecie im. Johna F. Kennedy’ego. Przez czternaście lat pracował na rzecz ubogich, po czym wrócił na uniwersytet, by kontynuować zdobywanie tytułów naukowych. Zaczął pisać, by zrelacjonować swoje fascynacje psychologią, metafizyką, historią, filozofią, nauką, ale też doświadczeniami własnymi jak i rozmowami z obiektami badawczymi. Zainteresował się wydarzeniami synchronicznymi, gdyż, podobnie jak każdy człowiek, często ich doświadczał, dlatego też zaciekawił się ich fenomenem. Obecnie organizuje cotygodniowe grupy psychoedukacyjne w stanie Kalifornia. Od dwudziestu dziewięciu lat jest w związku małżeńskim i ma dwójkę dzieci.

Nie zadowalaj się historiami dotyczącymi innych ludzi. Odkryj swój własny mit”
Rumi

„Efekt synchroniczności. Sztuka koincydencji i odblokowywania umysłu” wydana nakładem Illuminatio to literatura popularnonaukowa z elementami ćwiczeń praktycznych. Pisarz analizuje to, jak doszedł do tego miejsca, w którym się znajduje. Opisuje krok po kroku swoje ścieżki doprowadzające do oświecenia. W specjalnych ramkach wyróżnione zostały przykłady wydarzeń synchronicznych. Autor publikacji opowiada o tym, czym są wydarzenia synchroniczne, jak działają, kiedy występują i jakie mają znaczenie w rozwoju duchowym. Stara się nie narzucać światopoglądu, dlatego słowo Bóg pojawia się stosunkowo rzadko. Wysnuwa teorie, że wydarzenia synchroniczne są skutkiem schematów i archetypów, czyli umiejętności adaptacyjnej ludzi, która to pojawiła się, gdy przehandlowaliśmy zwierzęcy wzrok, słuch, węch i pazury na rozum i umiejętność przystosowania się do otoczenia.
Teraźniejszość i przeszłość być może obecne są w przyszłości. Przyszłość zaś zawiera się w przeszłości” T.S. Eliot

Jak na książkę o rewolucyjnych teoriach z pogranicza tak wielu zjawisk to została napisana dość prostym językiem, choć wyrafinowanym i naukowym jednocześnie. Autor wplata wiele wątków autobiograficznych między filozofię i New age, więc „Efekt synchroniczności” jest wiarygodnym konglomeratem gatunków i literackich stylów. Jednakże w głównej mierze Pan Niespodzianka opisuje doświadczenia ze swoimi pacjentami, wszak wiadomo, że najlepiej uczyć się na czyimś przykładzie.

Czas to ruchomy obraz wieczności” Platon

Niegdyś może i tego typu teorie były powodem do kpin i wyśmiewania, ale nie dziś, z dzisiejszą wiedzą na temat psychiatrii i fizyki kwantowej zmienia się to w rzetelną wiedzę i największą tajemnice jednocześnie.
6/10

niedziela, 30 listopada 2014

Conrad festival - spotkanie z Rają Shehedehem

http://www.peaceworkmagazine.org/pwork/0203/020314.htm
W dniach 20-26 października 2014 odbył się Conrad Festival. Organizatorami, jak co roku, są miasto Kraków, Krakowskie Biuro Festiwalowe oraz Fundacja Tygodnika Powszechnego. To wydarzenie odbywa się po raz szósty i tym razem gościł takie osoby jak m.in.: Paul Auster (autor Trylogii Nowojorskiej), czy też Boris Akunin (twórca cyklu kryminałów o Eraście Fandorinie).

Literatura powinna być wspólną płaszczyzną porozumienia pomiędzy skonfliktowanymi państwami. Nie, książki to nie jest gotowa recepta na pokojowe współistnienie. Ale mogą skierować spojrzenie na perspektywę drugiej strony konfliktu. Jak inaczej przyjąć ten odmienny sposób patrzenia na rzeczywistość jeśli nie poprzez literaturę? Literatura to jedyna okazja do przedstawienia swojej wizji świata. Książki pozwalają rozumieć powodowania niektórych ludzi. Plany, marzenia i obawy człowieka jako jednostki, ale też nadzieje, fantazje i wizje społeczeństw. Z tych powodów hasło przewodnie brzmiało: „Wspólne światy”. Zaproszono pisarzy z terenów objętych konfliktami zbrojnymi. Co ciekawe zapraszali obie strony konfliktu, by każda wyraziła swój pogląd. Tak uczyniono ze sporem dotyczącym antagonizmu palestyńsko-izraleskiego. Zaproszono Raja Shehadeh pisarza palestyńskiego, a dzień później Etgara Kereta pochodzącego z Izraela. Dzięki temu uczestnicy mogli poznać każdy punkt widzenia, zrozumieć przyczyny takich a nie innych zachowań, i Żydów, i Arabów.

Raja Shehadeh urodził się w Jafie. Jest prawnikiem i założycielem organizacji na rzecz praw człowieka o nazwie Prawda. W Polsce jego dzieła wydaje Wydawnictwo Karakter. Na spotkaniu pisarz opowiadał o tym, jak czuje się przeciętny człowiek w obliczu wojny. Gdy ludzie, których się zna – sklepikarze, pracownicy, osoby z którymi dochodziło do interakcji, stają po drugiej stronie barykady, dlatego że jest wojna. Tylko dlatego że on jest Muzułmaninem, a oni Żydami.

Pisarz ogromny żal do świata za sposób patrzenia na jego pobratymców, jak również za to, że stają po stronie Izraela, przez co podział wpływów w Palestynie jest nierównomierny. Przytacza tutaj przykład Strefy Gazy i Zachodniego Brzegu Jordanu, gdzie to Palestyńczycy mają ledwie 3%wpływów (tak zwana strefa A). Izraelici zaś uważają, że poza nią wszystko im się należy.

Pan Raja Shehadeh ma w sobie wiele złości. A także wiele rozgoryczenia. Nie tylko do Izraela, ale też do świata, który Palestyńczyków nie lubi. Jak dla mnie podstawowym pytaniem byłoby – dlaczego świat nie lubi Palestyńczyków? Dlaczego Europa spogląda na ich sytuację tak nieprzychylnie? Rozumiem desperacje. Ale czy wysadzanie się w powietrze jest dobrym językiem dyskursu? Pisarz uważa także, że Izraelici nie mają prawa do życia w Palestynie. W dyskusji przywołany został Amos Oz. Bardziej do mnie przemawia argumentacja Amosa Oza. To konflikt dwóch niezbywalnych praw. Palestyńczycy mają prawo do życia na tej ziemi, podobnie jak Izraelici mają prawo do istnienia ich państwa.


Zainteresowałam się mocniej konfliktem palestyńsko-izraelskim i zrewidowałam swoją wiedzę. Przez tłumaczenie spotkanie trochę się przedłużało, a sporo osób wyszło w trakcie. Mimo to dwie sale były pełne. Nie był to czas stracony. Uważam, że podobnie mogła uznać każda osoba zaangażowana politycznie. 

środa, 19 listopada 2014

"Wszechświaty. Pamięć" Leonardo Patrignani

Leonardo Patrignani
Recenzja tomu pierwszego. 
Tłumaczenie: Bożena Topolska
Tytuł oryginału: Multiversum
Seria/cykl wydawniczy: Wszechświaty tom 2
Data wydania: 20 sierpnia 2013
Liczba stron: 272


Drugie tomy trylogii okazują się zazwyczaj gorsze od poprzednich. Oczywiście nie chciałabym generalizować, ale jest to niepisana zasada, która, niestety, sprawdza się w przypadku „Wieloświatów”. Mam jednak nadzieję, że w ostatniej części serii Leonardo Patrignani da pełny popis swoich umiejętności.
Po tym jak asteroida uderzyła w Ziemię i nastąpił koniec świata, przetrwała tylko trójka podróżników pomiędzy wieloświatami. Przebywają w Pamięci, czyli w zbiorze wspomnień, gdzie bez końca można przeżywać swoje doświadczenia. Starają się odnaleźć drogę ucieczki z tej mentalnej pułapki i wrócić do domu. Tylko jak teraz będzie wyglądało ich miejsce życia? W rzeczywistym świecie minęły tysiące lat, a na zniszczonej Ziemi rozpoczęła się nowa era, a wraz z nią powstała kolejna cywilizacja, rządzona przez tajemniczą partię, która zapewnia ludziom szczęście i radość. Społeczeństwo egzystuje w sztucznym świecie dobrobytu.
Autor rozwinął koncepcję wieloświatów. Zapoznał mnie z prawidłami rządzącymi uniwersum stworzonym przez Patrignaniego i tym, jak poruszać się między rzeczywistościami. Pomysł na fabułę ciągle uważam za fascynujący i jedyny w swoim rodzaju. Podziwiam tak wielką kreatywność pisarza. Ma wystarczające umiejętności, by zaprezentować mi swoją wizję jasno, spójnie i klarownie. Ponadto w tej części wiele wydarzeń, które wcześniej wydawały się nielogiczne i bezcelowe, nabiera szczególnego znaczenia, co świadczy o tym, jak bardzo przemyślany jest każdy element fabuły. Sama intryga znajduje się gdzieś w tle, a autor jeszcze więcej czasu poświęca rozważaniom na temat natury wieloświatów niż w poprzednim tomie. O ile w pierwszej części takie wprowadzenie było interesujące, to w tej czytanie tylko o prawidłach rządzącychimaginarium zrobiło się nudne. Dlatego też nie rozumiem celu jego powstania. Według mnie pisarz powinien dokonać kompresji treści zawartych w tej powieści i podzielić na dwie pozostałe. Tym bardziej, że książki z serii „Wieloświaty” nie są olbrzymami pod względem liczby stron. Widzę, że Leonardo Patrignani stara się dozować napięcie, a jednocześnie odmierzać informacje małymi miarkami, szkoda tylko, że wprawił mnie również w irytację powodowaną niewiedzą.
Bohaterowie nie zmienili się od pierwszej części. Wciąż największą sympatią darzę Marca. Bardzo ucieszyłam się, że w „Wszechświatach. Pamięci” mocniej zaakcentowano jego obecność i nadano mu ważniejszą rolę. Zaś Jenny okazała się wyjątkowo irytującą dziewczyną. Potrafiła tylko narzekać i obrażać się, gdy ktoś nie zgadzał się z jej idiotycznym postępowaniem. Najgorzej traktowała Alexa, który był nią odurzony jak narkotykiem, co niejako mnie dziwi, ponieważ praktycznie jej nie zna. Czasem ich wzajemne uczucie podkreślano aż do przesady, ale rzeczywiście romantyzm tej relacji wzruszał i przejmował ciepłem.
Język niewiele się zmienił. Analityczne opisy świata przedstawionego są płynne i ładnie napisane. Tak jak sądziłam, to najlepszy aspekt trylogii. Nie mam im nic do zarzucenia, w przeciwieństwie do dialogów, które trąciły nienaturalnością. Postacie w książce „Wszechświaty. Pamięć” wyrażały się jak cyborgi. Co do samego stylu to podobało mi się to, że choć pisarz używał wielu trudnych słów niezrozumiałych dla laika w dziedzinie fizyki, którym jestem, to jednak po chwili tłumaczył ich znaczenie. Co najważniejsze, gdy definicje były wymieniane w tekście, nie brzmiało to sztucznie ani teatralnie, tylko ładnie komponowało się z treścią. Powieść przez te obszerne opisy stała się męcząca i obfitująca w dłużyzny. Wynika to z faktu, że książka dokładnie charakteryzuje świat przedstawiony w trylogii, o wiele skrupulatniej niż w pierwszym tomie. Gdy Patrignani opisuje nowe miejsce to opowiada o nim od A do Z. W teorii to dobrze, ale w praktyce, gdy czytam po raz enty o zawartości nic nieznaczącej dla treści lodówki, staje się to irytujące. Oczywiście zwrócę autorowi honor, jeśli okaże się, że informacja o tym, iż w chłodziarce znajduje się „woda o pojemności 35 ml” ma swoje uzasadnienie fabularne.
Akcja rozwijała się powolnie i mało dynamicznie. Większość powieści skupia się na koncepcjach wywodzących się z fizyki kwantowej. Brak wątków pobocznych jeszcze bardziej spowalnia akcję. To spowodowało, że moja uwaga często ulatywała w przestrzeń i trudno było mi się skupić na tekście.
Książka jest pięknie wydana na wytrzymałym papierze, zaś oprawę zrobiono z grubej tektury. Okładka tej części oszałamia. Niesamowicie mi się podoba! Użyto sporej czcionki ułatwiającej czytanie.
Wszechświaty. Pamięć” wyjaśnia wiele kwestii, jednak gdyby usunąć nieistotne opisy to zostałby fragment, który bez problemu można by dołączyć do pozostałych części. Widać, że autorowi nie brak pomysłów na futurystyczny świat, dlatego mimo wszystko nadal czekam na ostatni tom.



sobota, 15 listopada 2014

Wystawa w MOCAK-u

Byłam sobie na wystawie w MOCAK-u. Jak pewnie wielu się orientuje to miejsce, w którym prezentuje się dzieła sztuki współczesnej. Wywołuje ona wiele emocji, a czy można oczekiwać czegoś innego od sztuki? Jest wielu utalentowanych artystów potrafiących rysować. Ale jakie to ma znaczenie, jeśli realistyczne odwzorowywanie rzeczywistości już na nikim nie robi wrażenia. Sztuka współczesna to czyste, zsyntetyzowane emocje. Tylko one mają wartość. Dlatego też uprzejmie proszę o niepisanie „sam bym tak zrobił”. Nie zrobiłeś/-aś. I koniec. 





Na wernisażu było aż pięć wystaw. Jednak ja opowiem o tych, które zrobiły na mnie największe wrażenie i jednocześnie najbardziej pozytywne. Pierwsza to prace Juliana Opie. To artysta wszechstronny. Maluje, tworzy rzeźby, instalacje przestrzenne, jak i robi grafiki w programach komputerowych oraz filmy. Jego ulubionym tematem są ludzie. Jak często mamy okazje przyjrzeć się sami sobie. Tak dokładnie i dogłębnie? Rzadko. Za rzadko. Opie choć mocno upraszcza swoje postaci, obwodzi je czarnym, prehistorycznym konturem. Obwódka prymitywna, ale styl jak najbardziej pop art. Miło syntezy formy, wydobywa z tych postaci indywidualne cechy. Bardzo podobał mi się obraz (?) na sporej płycie LCD, który naśladował wyraz twarzy osoby stojącej naprzeciwko. 





Kolejna wystawa, która mi się spodobała to „Inspiracje literackie”. Dzieła pokazane w ramach tego wernisażu są bardziej klasyczne, przez co lepiej przyswajalne. Myślę, że też po prostu bliskie nam jako czytelnikom. Otóż przedstawiają to, co zostaje w umyśle czytelnika po przeczytaniu książki, osobiste wyobrażenia. Stworzyły ja dwie studentki. Jedna prezentowała swoje refleksje po „Tajemniczym ogrodzie” (Leny Achtelik). Podobało mi się, bo przedstawiają tę powieść jako dużo mroczniejszą niż zwykle wydaje się uważać. Obrazy są co najmniej niepokojące. Obrazy drugiej pani nie pozostawiły we mnie głębszych przemyśleń. Pani Boncel ma typowy sposób patrzenia na „Alicję w krainie czarów”. 




Część zdjęć jest robiona przeze mnie, inne pobrane z mocak.pl

piątek, 14 listopada 2014

"Boski tarot" + "8 prostych kroków do szczęścia według Buddy"

Jest wiele pięknych talii kart tarota. Większość z nich to prawdziwe, miniaturowe dzieła sztuki. Marzy mi się wiele talii, bo prawie każda ma chociaż jedną wyjątkową kartę, dla której warto zakupić cały komplet.

Boski Tarot sprawia, że świat wiruje użytkownikowi w głowie. Barwy atakują i porażają swoją intensywnością. Symbolika jest jasna i klarowna. W przypadku tej talii kart sprawdza się stwierdzenie, że nie trzeba uczyć się na pamięć symboliki, wystarczy spojrzeć na każdą kartę, przeanalizować obrazek i to wystarczy. Momentami męczą swoją soczystością i nasyceniem, ale to tylko momenty, gdy jestem utrudzona. Zazwyczaj mnie zachwycają i bardzo mi się podobają. Myślę, że to jeden z lepszych tarotów, jaki mi się trafił. Momentami książka dołączona do talii mówiła mi za mało na temat kart, ale od czego jest Internet. To nie problem w dzisiejszych czasach.

Karty są solidne i trwałe, oprócz pozłacanego brzegu, który pozostał mi na dłoniach już po paru użyciach. Dołączony został przecudowny, czarny, elegancki woreczek.

Ciro Marchetti to absolwent Croydon Collegue of Art. Oraz laureat licznych konkursów artystycznych. To grafik komputerowy, a jego dzieła były wielokrotnie umieszczane i doceniane w różnych publikacjach. Wydał już kilka inna talii np.: Pozłacany Tarot.

Te karty są intensywne i jak by to powiedzieć – „na bogato”. Początkowo oszałamiają, później, gdy lepiej je poznałam, zapał maleje i zaczynają irytować. Jak w każdej przyjaźni, teraz nastąpił etap akceptacji swoich wad i pokochania się.
7/10


Od 11 lat jestem buddystką. Przez długi czas mieszkałam w bardzo konserwatywnym mieście, choć mieście wojewódzkim, i z innymi wyznawcami miałam kontakt jedynie okazjonalnie lub przez Internet. Teraz mieszkam w ośrodku równie konserwatywnym, ale na tyle dużym, że znajdzie się miejsce nawet dla buddystów.

Buddyzm, wbrew pozorom, daje proste odpowiedzi. Dlaczego człowiek jest nieszczęśliwy? Bo świat nie jest taki, jakiego oczekuje. A świat nie ma obowiązku spełniać naszych oczekiwań. Nikt nie ma takiego obowiązku. Szczęśliwi możemy być, nie mając oczekiwań. Radość wypływa z wnętrza i może być niezależne od ludzi, przedmiotów czy zdarzeń.

Autor to mnich, doktor filozofii, napisał wiele książek dotyczących duchowości między innymi: „Medytacje buddyjskie”. Wykłada na Uniwersytecie Amerykańskim (nie znalazłam informacji, jakim, a na stronie wydawnictwa widnieje tylko taka enigmatyczna informacja). Uczy także buddyzmu. Prowadzi szkolenia i kursy medytacji. Jego lekcje cieszą się ogromną popularnością. W 2003 roku wydał swoją autobiografię „Podróż do uważności”.

Wiele rzeczy, które powinny nas czynić szczęśliwymi, w rzeczywistości stanowi źródło cierpienia. Autor „Medytacji buddyjskich” tym razem wskazuje najprostszą drogę do szczęścia, którą można osiągnąć dzięki 8 prostym krokom. W tej publikacji podsumowuje naukę Buddy o dążeniu do wewnętrznej radości oraz wiedzę psychologiczną o zdrowym stylu życia. Z jego pomocą nauczysz się eliminować te przeszkody, które blokują dotarcie do szczęścia. Dzięki temu uświadomisz sobie co dla Ciebie jest najważniejsze i osiągniesz spełnienie. Dostrzeżesz rzeczy i sprawy takimi, jakie są naprawdę, bez zbędnych emocji. Pozbędziesz się codziennego stresu, a zyskasz radość, która będzie Ci towarzyszyła nie tylko krótką chwilę, ale pozostanie z Tobą na zawsze. Twoje szczęście zależy od Ciebie.


W pierwszym rozdziale autor przedstawia podstawowe założenia buddyzmu w dużym skrócie. Opowiada o prawie przyczyny i skutku, Czterech Szlachetnych Prawdach, świadomości oraz umiejętnego zrozumienia.

W drugim dziale pisarz opowiada o podstawowych kwestiach, które musi opanować Buddysta – wybaczanie, odpuszczanie, życzliwość, odpuszczanie oraz umiejętne myślenie. Krokiem trzecim zaś jest umiejętne mówienie, czyli mówienie prawdy, przyswojenie prawdy, że słowa nie są bronią, mówienie łagodne, unikanie czczego gadania.

W kolejnych nauczyłam się umiejętnie działać oraz zarobkować. Umiejętny wysiłek jest tematem następnego rozdziału. Pan dr Bhente Henepola Gunaratana kończy, ucząc koncentracji i świadomości.

To bardzo dobra książka. W prosty sposób wyjaśnia skomplikowane prawdy. Autor potrafi jasno tłumaczyć, co jest dobrą cechą wykładowcy. Polecam osobom, które zainteresowane są buddyzmem.  

poniedziałek, 10 listopada 2014

"Pan Tadeusz" Adam Mickiewicz

Jako że mamy dziś istotne święto narodowe...
Data wydania: 30 września 2014
Liczba stron: 496

Wątpię, czy wydawnictwo MG zdaje sobie sprawę, jak wielką radość sprawia mi, wydając klasyki literatury. Po pierwsze lubię klasyczną literaturę. Po drugie mam naturę kolekcjonerki – lubię, gdy książki które posiadam są ładne. Nie mam fobii na punkcie czystości książek. Gdy się ich dotyka, to nie trzeba zakładać rękawiczek, ale lubię eleganckie oprawy. Takie zapewnia wydawnictwo MG, za co jestem ogromnie wdzięczna.

Tak mi strasznie wstyd za to, co opowiadałam o „Panu Tadeuszu” w czasach szkolnych. Że nudny, że głupi, że idiotyczny, że kto chce słuchać o zbieraniu grzybów przez bandę nierobów. Wręcz nie dowierzam, że mogłabym być kiedyś taką idiotką. Nie planuję opowiadać w tym tekście o tym, że Adam Mickiewicz to nasz skarb narodowy i że „Pan Tadeusz” to polski epos pisany trzynastozgłoskowcem. Każdy o tym wie, a jak nie wie, to się powinien dowiedzieć. A o czym będzie? Tylko o moich emocjach związanych z tą książką. Ale również o tym, jak to wspaniale jest się przenieść na Litwę, pomiędzy te cudowne łany pszenicy, pospacerować nad Niemnem i pooddychać powietrzem, którym oddychała niegdyś polska szlachta.

Bo tę książkę powinno się czytać wielokrotnie. Bynajmniej nie dlatego że epos i bla bla bla. Tylko dlatego że daje nadzieję. Jest w niej spokój, nawet w scenach batalistycznych, pogoda ducha, beztroska pomimo niekorzystnej sytuacji oraz nadzieja. W „Panu Tadeuszu” odnalazłam takie wytchnienie, którego szukać można jedynie w dawnych, szlacheckich dworkach. Tak bardzo brak takiej radosnej dostojności w dzisiejszych czasach.

Po tym jak przeczytałam gros książek o smutku i cierpieniu to prawdziwa uciecha przeczytać coś o tym, że musi być dobrze. Nie ma innej opcji., jak tylko ta, że będzie dobrze. Że na końcu zatańczymy poloneza i nie będzie to polonez w błędnym kole swoich kompleksów, tylko rzeczywisty wybuch uciechy.

A że przedstawiona szlachta jest trochę prostacka, kołtuńska, kłótliwa? To co. Mickiewicz wcale nie ukrywa wad polskiej szlachty. Po prostu mówi o nich jak matka o swoim niegrzecznym dziecku - z miłością. Grożąc palcem ze śmiechem i czułością.

Pan Tadeusz” to prawdziwa skarbnica wiedzy na temat obyczajów minionej epoki, zachowania, dawne gusta i guściki, stroje, zabawy i rytuałów. Miło jest się zanurzyć w takim odrębnym świecie, który jednocześnie jest tak daleki, a z drugiej strony jest naszą przeszłością i znajduje się w zbiorowej świadomości. Warto to docenić. I tu bynajmniej nie chodzi o patriotyczne dyrdymały (nie moja wina, że aktualnie patriotyzm kojarzy mi się tylko z paleniem tęczy), tylko o pamięć o tamtym świecie, który już minął, nigdy nie wróci. Trochę się tęskni do polonezów, i do zbierania grzybów, i polowań na niedźwiedzia. Cudownie sobie wyobrazić, że jestem w tamtej rzeczywistości.

Tradycyjnie wydanie MG jest przepiękne! „Pan Tadeusz” uzupełniony został ilustracjami Michała Elwiro Andriollego, które idealnie oddają to, co przedstawione w książce. Bezbłędnie wpisują się w klimat dzieła i czynią to wydanie kolekcjonerskim. Nie podoba mi się kolor okładki, ale to moja osobista preferencja. Nie wydaje mi się, by ten miętowy był dobrym wyborem, postawiłabym na bardziej klasyczny kolor.

Polecam „Pana Tadeusza” w tym wydaniu. Bardzo się cieszę, że go mam i mogłam znów poznać, bez etykietki „lektura szkolna”. To cudowna apoteoza wszystkiego co polskie. Mnie to powtórne czytania przypomniało, że Polska to nie tylko kwiat kwitnącej cebuli, ale też tradycja, dramatyczna historia i spokój wiejskich dworków szlacheckich.  

wtorek, 4 listopada 2014

"Bądź paryżanką, gdziekolwiek jesteś. Miłość, szyk i złe nawyki" Berest Anne, Diwan Audrey, de Maigret Carolina, Mas Sophie

  • Data wydania: 10.09.2014
  • Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami
  • Liczba stron: 264



Co paryżanki mają w sobie, że patrzą na nie, jak na wzór, mieszkanki całej Europy, a w mężczyznach wzbudzą pożądanie. Łączą w sobie pozornie sprzeczne cechy osobowości, które urzekają wszystkie inne nacje świata. Jednocześnie są snobistyczne i mają do siebie dystans. Bywają dziecinne i niezależne. Otwarte i tajemnicze. Potrafią poświęcić całą siebie dla wyjątkowej osoby, będąc egocentrycznymi sukami. Niezdecydowanie i apodyktyczne. W taki sposób świat widzi Francuzki. A jak same siebie widzą? Czy są świadome swojej wyjątkowości? Czy paryżanki mógłby zaserwować porady, które pozwoliłby przejąć od nich trochę szyku i wdzięku? Mogłyby i właśnie to robią w publikacji „Bądź paryżanką, gdziekolwiek jesteś. Miłość, szyk i złe nawyki”.


„Noś czarną bieliznę pod białą bluzką. Będzie się kojarzyć z nutami na partyturze”


Jak zakwalifikować tę książkę? To specyficzny w swojej kategorii poradnik. A nietypowy dlatego, że nie ma gotowych recept, za to są scenki rodzajowe. Krótkie flesze z życia mieszkanek Francji na każdy temat. Znalazłam inspirujące przepisy, tak jak i fragmenty codzienności, w postaci wspomnień o wychowywaniu dzieci. Cztery kobiety, przyjaciółki i paryżanki chciały pokazać, co to tak naprawdę znaczy pochodzić z Francji i czy stereotypy na ich temat mają w sobie ziarno prawdy. Anne Berest, Audrey Diwan, Caroline de Maigret oraz Sophie Mas to autorki, które ujawniają tajemnice paryskiego życia.

„W gruncie rzeczy paryżanka czułaby się jak w raju, chodząc w trenczu nałożonym na gołe ciało”

Czego dowiedziałam się z tej książki? Naprawdę wielu ciekawych rzeczy, ale nie chcę opowiadać scenek umieszczonych w publikacji, bo to tylko psucie radości odkrywania. Starając się nie zdradzić fabuły „Bądź paryżanką, gdziekolwiek jesteś”, powiem o tym, że dowiedziałam się, jak bardzo wyczerpujące jest bycie naturalną pięknością i jak wielu godzin pracy wymaga wizerunek „w ogóle nie dbam o swój wygląd”. Jeszcze więcej nakładów energii wymaga przyrządzenie wykwintnej kolacji, o której mówimy „ależ, to banalnie prosta potrawa, przyrządzenie jej zajmuje tylko chwilkę”, podczas gdy spędziliśmy cały dzień przy garach. Poznałam też tajniki wzbudzania zazdrości u partnera. Oczywiście autorki nie gwarantują, że po zaserwowaniu ukochanemu spazmów zazdrości, on wciąż przy nas będzie.

W tej publikacji podoba mi się głównie jej różnorodność. Nie jest jednostajna, nie ma żadnych zadań do wykonywania jak to zwykle w poradnikach. To migawki życia codziennego, które doskonale charakteryzują paryżanki.

Jak napisałam, „Bądź paryżanką, gdziekolwiek jesteś” broni się różnorodnością. Nie tylko tematyczną, ale także formą ich zaprezentowania. To nie tylko opowieści, ale również cytaty, przepisy, a także fantastyczne, bardzo stylowe zdjęcia. To wszystko zostało wydane na grubym błyszczącym papierze, dzięki czemu przepięknie się prezentuje. Nie są to zdjęcia dodane od niechcenia, ale widać ogromny wkład pracy.


Język tekstu jest cudowny. Lekki, autoironiczny. Autorki mają ogromny dystans do siebie i do świata. Dostrzegają swoje wady i się z nich naśmiewają. Czyta się to z przyjemnością, a jeszcze z większą ogląda.

Myślę, że skorzystam z wielu rad. Po części Polki mogą się utożsamić z Francuzkami – podobnie ciekawe świata, życzliwe, piękne. Ale z drugiej strony mogłyśmy się nauczyć od paryżanek egoizmu, mniejszego przejmowania się otoczeniem.
Polecam.

8/10

sobota, 25 października 2014

"Ekstaza. Euforia" Sylvia Day


Wydawnictwo: Mira
Data wydania: 10 września 2014

Ta książka jest po jasnej stronie mocy. Ładnie i zgrabnie reprezentuje romansowy gatunek, czytało mi się ją wyjątkowo przyjemnie.

Sylvia Day to amerykańska pisarka o bogatym dorobku artystycznym. Jej utwory rozchodzą się na pniu. Powieści autorki to romanse z silnie zaznaczonym wątkiem erotycznym.

„Euforia. Ekstaza” opowiada losy związku Jaxa i Gianny. Znali się niegdyś, ale ich uczucie nie przetrwało. Gianna na przestrzeni czasu zmieniła się. Stała się świadomą kobietą i pracuje u znanej restauratorki Lei Young. Jax zaś nie zmienił się ani trochę. Wciąż pociąga za najważniejsze sznurki w waszyngtońskich kręgach władzy. Czy dawna namiętność odżyje? Czy mają jakąkolwiek szansę na udany związek?Ta powieść jest w porządku. Nie widzę różnicy między Ekstazą i Euforią. Jak dla mnie to jedna i ta sama historia i nie do końca rozumiem podział. Generalnie podobała mi się. Była lekka, niewulgarna, miła i przyjemna. To typowy harlequin, który czyta się z niewymuszonym uśmiechem na twarzy. Polubiłam głównych bohaterów, jak na romans byli całkiem nieźle wykreowani. Czytanie o ich podchodach sprawiły mi sporo radości.

Okładka obiecuje, że wnikniemy w świat waszyngtońskiej socjety. Tak się nie stało. Jest jeden czy dwa bale, ale nie dzieją się tam żadne niezwykłe rzeczy. Nic ponadto co dzieje się na zwykłych pracowniczych party, czy czymś w tym rodzaju. Tego mi zdecydowanie zabrakło.

Scen seksu jest sporo. Niektóre lepsze, inne gorsze. W każdym razie mnie nie zszokowały, ale zapewne to zależy od człowieka i jego wrażliwości na tego typu momenty.
Język tekstu ujdzie. Autorka ma trochę ograniczony zasób słownictwa, ale nie oczekiwałam wcale wybitnego słownika po pani Day.
Bardzo poprawnie. 5.5/10

niedziela, 19 października 2014

"Bóg, honor, trucizna" Robert Foryś

Czy nasza polska historia może być zajmująca? Czy machlojki w Rzeczpospolitej mogą być równie interesujące co, dla przykładu, dynastia Tudorów? Mogą. I są. Robert Foryś udowadnia, że Polacy nie gęsi i swoją historię mają. Uwielbiam powieści historyczne, stąd moja radość, że dostałam tę powieść do recenzji. Po przeczytaniu radość jest zdecydowanie mniejsza. To była dobra książka, z której można śledzić ciekawe losy Polski i polskich władców z epoki uważanej przez większość za szczyt nudy. Niestety miała kilka wad i postaram się je w tym tekście wyłożyć.


Pan Robert Foryś upodobał sobie pisanie o kobietach. Jak sam mówi, ceni sobie wyzwania, kobiety i literaturę – kolejność przypadkowa. Posiada dyplom z archeologii, ale z zamiłowania jest historykiem sensu stricto. Jest szczęśliwym ojcem mieszkającym w Warszawie.


Akcja skupia się na kobietach. Pan Robert Foryś pokazuje, że wbrew obiegowej opinii, kobiety w minionych epokach nie były cichymi żonami bez własnego zdania czy wpływu na męża. Miały ogromny wpływ i to one rozstawiał pionki na szachownicy zwanej rządzeniem. Mężczyźni zaś to tylko kukiełki w ich rękach, które po tym gdy przystają być przydatne zostają odrzucane w kąt. Kobiety w prozie tego pisarza mają poczucie niższości z racji swojej płci, jednocześnie wiedząc, że natura wyposażyła je w przymioty, które tę niższą pozycję rekompensują. Recz ma miejsce w roku 1671, gdy to w Polsce panuje Michał Korybut Wiśniowiecki. Zdetronizować chce go Marysieńka Sobieska i francuski minister spraw zagranicznych kardynał de Bonzi. Dość nieporadnego króla Polski bronić jak lwica będzie jego matka szczerze nienawidząca Marii – Gryzelda Konstancja Wiśniowiecka oraz żona Elżbieta.


Pomysł jest fantastyczny. Jak pisałam, uwielbiam historię, dlatego dla mnie tego typu powieści to niezwykła gratka. Tym bardziej, że pisarz posiada ogromną wiedzę i dość dobrze prezentuje realia epoki, choć przedstawia fakty wątpliwe.


Zabrakło mi opisów. „Bóg, honor, trucizna” składa się w dużej mierze z dialogów, które są poprawne i dynamizują akcję. Niestety opisy, jeśli były, to mało plastyczne nietworzące atmosfery. Brak mi dokładniejszej charakterystyki ówczesnych czasów, jakiejś głębszej analizy. Ale pewnie jak zwykle za dużo wymagam od książki rozrywkowej.


Mimo wszystko to całkiem dobra książka. Polecam ją. Naprawdę dużo się dzieje, wydarzenia mkną i nie dają chwili wytchnienia. Do tego autor nie stylizuje języka, więc tekst zrozumiały będzie dla każdego. „Bóg, honor, trucizna” obfituje w sceny seksu, niekiedy bardzo brutalne, więc ludziom o słabych nerwach stanowczo odradzam.


Generalnie źle nie było. Cieszę się, że ktoś tworzy powieści historyczne i że kogokolwiek, prócz mnie, historia pociąga i fascynuje. A ta książka pokazuje, że ta dziedzina jest tak ciekawa, jak żadna inna. I jest w niej miejsce na wszystko – i na Boga, i na seks, i na władzę i na pieniądze. Myślę, że te tematy są wielu osobom bliskie, tak kiedyś, jak i teraz. Bo wbrew pozorom wcale się tak bardzo nie zmieniamy. Ludzie wciąż są tacy sami, zyskujemy tylko coraz to nowocześniejsze środki, by się wzajemnie ranić. Mam nadzieję, że Robert Foryś będzie się rozwijał, bo naprawdę ma duży potencjał i ciekawe pomysły. Bo historia to nie tylko opowieści o Tudorach. Mamy też swoją własną – wcale nie gorszą.
6/10

czwartek, 16 października 2014

"Astrocalendarium 2015"

Studio astro

talizman.pl

To kalendarz już na 2015 rok. Następne 365 dni, podczas których możemy zmarnować sobie życie. Nowy rok, nowe szanse. Wielu robi postanowienia noworoczne, podświadomie wyczuwając, że kolejny rok to czysta niezapisana karta, gotowa na coś nowego.


Dzięki takiemu kalendarzowi posiadacz będzie mógł dokonać bardziej świadomych zmian w swoim życiu. Astrocalendarium podpowie, kiedy trzeba zdwoić wysiłki w walce o sukces, a kiedy jest czas na regeneracje nadwątlonych sił.


Na początku publikacji znajduje się solidne wprowadzenie do tematu wykresy, tabelki, opisy planet, legendy symboli użytych w dalszej części kalendarza. Ogólny zarys roku dla poszczególnych znaków oraz przebiegu planet w 2015 roku. Dopiero gdy zapoznałam się z tymi wszystkimi informacjami dostałam kalendarz z krótką charakterystyką każdego dnia. A do tego typowe informacje zawarte w kalendarzu – wschody, zachody słońca, imieniny, wibracje dnia, aspekty. Na samym końcu znajduje się miejsce na osobiste notatki. W ostatniej części „Astrocalendarium 2015” znajdują się dalsze informacje edukujące w zakresie astrologii oraz reklamy różnorakich firm.


Całokształt podoba mi się. Nie jest sztampowy, poszerza wiedzę i horyzonty. Zwykłych kalendarzy jest na rynku mnóstwo, zaś ten urozmaica i myślę, że zawsze będzie mi bardzo przyjemnie poczytać wróżbę na dany dzień roku. Jest mały, zgrabny, w typowym dla książkowych kalendarzy rozmiarze. Można go włożyć do najmniejszej torebeczki i nie będzie przeszkadzał. Może niezbyt podoba mi się okładka, bo wolę spokojniejsze i bardziej stonowane, ale przynajmniej nawiązuje do tematyki.


Jeśli ktoś lubuje się w tematyce astrologicznej to będzie idealna propozycja dla niego. Przyznam szczerze, że byłam odrobinę zagubiona pomiędzy tajemniczymi wykresami i nie czułam się tam komfortowo, ale mam nadzieję, że wkrótce oswoję się z wiedzą na temat astrologii. Osobiście wolę większe kalendarze, które mogą być jednocześnie moimi notatnikami.
5/10

poniedziałek, 15 września 2014

"Czas zniw" Samantha Shannon



Tłumaczenie: Regina Kołek
Tytuł oryginału: The Bone Season
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Data wydania: 6 listopada 2013
Liczba stron: 520

Zawsze uważałam, że pisarstwo to rzemiosło, którego należy się uczyć przez bardzo długi czas, by na końcu tej edukacyjnej drogi osiągnąć doskonałość. Dlatego też sądziłam, że żaden debiutant nie jest w stanie stworzyć dobrej książki, przez co miałam niezbyt wygórowane oczekiwania wobec pierwocin. A jednak zostałam zaskoczona! Jakież wielkie było moje zdziwienie, że tak ciekawą, nieszablonową i poprawną powieść można stworzyć w tak młodym wieku. Samantha Shannon ma zaledwie dwadzieścia dwa lata, a już zdążyła ukończyć studia na Oksfordzie, co z mojej perspektywy jest wręcz niewiarygodnym osiągnięciem. „Czas żniw” to początek siedmiotomowego cyklu i, jak sądzę, to również początek wspaniałej kariery pisarskiej.

Rzecz ma miejsce w przyszłości, w roku 2059. Magia została zakazana wiele lat temu, a osoby, które posiadają nadnaturalne zdolności, są wywożone do kolonii karnych. Paige Mahoney jest śniącym wędrowcem, czyli potrafi wpływać na czyjeś senne krajobrazy. Jej pracodawca, Jaxon Hall, pełni funkcję mim-lorda w jednym z największych syndykatów przestępczych w Londynie. Główna bohaterka to jego faworyta i następczyni w jednym. Paige to niezwykle pechowa dziewczyna. Przez swoją lekkomyślność zostaje schwytana podczas nagonki policyjnej na osoby nadnaturalne, a potem przetransportowana do Oksfordu – legendarnej kolonii karnej stworzonej na dwieście lat przed akcją przedstawioną w książce. Rządzą w niej przybysze z zaświatów, Rafaici, którzy życzą sobie, by Syjon oddawał im haracz w ludziach. Paige dopiero, gdy tam trafi, dowie się, jak cenna jest jej moc, i jak wiele osób pragnie ją przywłaszczyć. Protagonistka postanawia stawić zaciekły opór i spróbować uratować siebie, świat i innych współtowarzyszy niedoli. Czy samotna dziewczyna może uratować ludzkość przed Rafaitami?

Po tym jak Suzanne Collins wydała „Igrzyska śmierci”, które stały się kasowym hitem, niczym grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się kolejne powieści dystopijne. Większość z nich to imitacje i na dodatek mierne, jednakże świat stworzony przez Shannon jest rewelacyjny i nieszablonowy. Londyn w 2059 roku to rozległa rzeczywistość, opisana i wykreowana od przysłowiowego A do Z. Wspaniała atmosfera brytyjskiego miasta została zachowana, zaś fantastyczne elementy, opisane w najdrobniejszych szczegółach, dodają wyśmienitego posmaku niezwykłości. I choć przez natłok informacji nie było mi lekko odnaleźć się w tym imaginarium, to jednak podziwiam i boję się tamtej przestrzeni. Autorka umieściła słowniczki, opisy, drzewa genealogiczne osób obdarzonych magicznymi zdolnościami, czyli zrobiła, co mogła, by ułatwić „wgryzienie się” w świat przedstawiony. Oczywiście żaden opis, nawet najdoskonalszy, nie zastąpi wyobraźni czytelnika. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z tak ciekawą wizją i muszę przyznać, że przeraża mnie ona, bo gdyby odczytywać ją jako zapis historii świata, to ludzkie żniwa zdarzały się nie raz. Kulturę, prawdę, cywilizację i sztukę budowano od zawsze rękoma innych. I należy pamiętać, jak całkiem niedawno naziści pokonywali całe narody, a mianowicie odzierając ich z godności i działając tak, by swoją agresję ofiary skierowały na własnych pobratymców. Rafaici czynią bardzo podobnie. Od razu widać, że bliżej tej książce do „Opowieści podręcznej” Margaret Atwood, czy też wizji świata z komiksu „V jak Vendetta”, niż do „Igrzysk śmierci”. Jestem zachwycona wyobrażeniem przyszłości, jaką zaprezentowała Shannon.

Bardzo polubiłam główną bohaterkę. Teoretycznie to typowa protagonistka dla takich książek młodzieżowych, czyli jako jedyna sprzeciwia się systemowi, jest odważna i butna, ale w praktyce ma w sobie coś realnego. I pomimo że Paige to młoda dziewczyna niestabilna emocjonalnie, cechuje ją w tym wiarygodność w swoim postępowaniu i za to obdarzyłam ją sympatią. Reszta bohaterów, mimo ich ogromnej ilości, została dobrze scharakteryzowana, co jest wspaniałą umiejętnością. Postacie to nie jednowymiarowe kukiełki, każda z nich posiada złożone charaktery, dobre i złe cechy. I tak chociażby Jaxon, jest wyrachowanym manipulatorem i posiada nad Paige ogromną władzę, gdy ta potrzebuje pomocy, staje na wysokości zadania.

Podobało mi się nie tylko uniwersum, ale i dzieje Śniącej Wędrowczyni. Oczywiście widać schemat w fakcie, że samotna dziewczyna ma uratować świat, jednak zostało to przedstawione tak nowatorsko i bardzo nietypowo, iż śmiem twierdzić, że pisarka nadała sztampowym motywom nowy koloryt. To opowieść o dojrzewaniu do tego, by dokonywać samodzielnych wyborów. Zanim Paige trafiła do Oksfordu ludzie z jej otoczenia podejmowali za nią wszystkie decyzje. Los rzucał ją to tu, to tam, dokonując wyborów – szczęśliwych bądź nie. W tamtych potwornych warunkach uświadamia sobie, że jedyną drogą jest wzięcie steru życia we własne ręce, gdyż ani jej ojciec, ani Jaxon, ani nawet Naczelnik, czyli osoba, która opiekuje się nią w kolonii, nie przeżyją za nią żywota i nie wybiorą drogi.

Polubiłam styl, jakim został napisany tekst. Po przeczytaniu pierwszych rozdziałów mogłam przypuszczać, że autorką powieści jest osoba oczytana. Wielokrotnie odnosiła się ona do klasyków literatury, chociażby w tytułach rozdziałów, które są nazwami wierszy Johna Donne’a. Łatwo można dostrzec inspirację Emily Dickinson w ogólnej poetyce dzieła, ale też Charlotte Bronte, a cytat pochodzący z „Jane Eyre” jest mottem książki. Na końcu powieści, oprócz słowniczka, znalazłam listę piosenek, które występują w dziele. To piękna, klasyczna lista gigantów muzyki począwszy od Chopina, na Franku Sinatrze skończywszy. Wiara w gust muzyczny mojego pokolenia jeszcze nie umarła.

Nie przypadło mi to pokraczne poczucie humoru, które nijak mi nie odpowiadało. Wiem, że teraz modnie jest kreować główną bohaterkę na kick ass heroine, jednakże gdy ta konwencja zostanie wymuszona, to się nie sprawdza. Wydukane cięte riposty tracą siłę rażenia. Paige, w towarzystwie Naczelnika, miotają ambiwalentne odczucia, dlatego, znając jej emocje, ironiczne powiedzenia stają się nienaturalne.

„Czas żniw” to jeden z najlepszych debiutów literackich, z jakimi się zapoznałam. Polecam osobom, które lubią silne bohaterki i ciekawy świat przedstawiony.